poniedziałek, 31 grudnia 2012

Rozdział IV "Pechowy dzień pierwszy"

             Nie. Tego już było stanowczo za wiele. Najpierw sporządzenie eliksiru u Slughorna i wysadzenie połowy klasy, nie mówiąc o odesłaniu kilku Ślizgonów do pani Pomfrey. Potem na Transmutacji zamieniła swojego palca w główkę kanarka ( co, szczerze mówiąc, nie było zbyt wygodnym rozwiązaniem), a teraz prawie nie zabiła się przez znikający stopień, o którym oczywiście musiała zapomnieć. Gdyby nie szlachetna pomoc pewnego Puchona, sterczałaby tam do końca dnia. Nie ma to jak utknąć w najmniej odwiedzanym miejscu w całym Hogwarcie. Tak. Pierwszego dnia Evy nie można zaliczyć do najszczęśliwszych.
            Teraz Wantson siedziała nad jeziorem. Już dawno uznała je za swoje ulubione miejsce, ponieważ kojarzyło jej się z Wast Water*, nad którym spędzała wszystkie swoje wakacje z rodzicami, zanim ci się rozwiedli. Wciąż pamiętała tą gorycz w oczach matki, gdy dochodziło do kolejnej bezsensownej kłótni. Nienawidziła tego. Za każdym razem słyszała ich krzyki i wzajemne wyzwiska. Za każdym razem raniły jej serce. Teraz to była już przeszłość. Wbrew powszechnej zasadzie, zamieszkała na stałe z tatą. Mama wolała być wolna, bez zbędnych zobowiązań.
„ Moja szalona mamusia…” – pomyślała z żalem, wrzucając kolejny kamyk do błękitnej toni.
 Kochała ją, mimo że   różniły się praktycznie wszystkim i mimo że zawsze bała się jej przeciwstawić. Tata ją lepiej rozumiał, był do niej taki podobny…
- Co tutaj robisz? – dziewczęcy głos wyrwał ją z rozmyślań.
- Siedzę – odparła, zerkając na Dorcas.
Dziewczyna miała wypieki na twarzy, rozczochrane włosy i błyszczące oczy. Może uciekała przed kolejnym super-przystojnym chłopakiem, który maltretował ją od miesiąca? Albo po prostu poszła na jogging? Eva nigdy nie była pewna.
- To akurat zdążyłam zauważyć – zaśmiała się, siadając obok blondynki. Objęła ręką jej ramiona i głośno westchnęła. – Gdybyś ty widziała tego bruneta… Michael…? Mark..? Ciągle mi się mylą…
- Dorcas!
- Dobra, dobra… To Michael… Albo jednak Mark… Kurde!
- Jak wygląda? – spytała Eva z lekkim uśmieszkiem na ustach.
- Wysoki, brunet, Krukon, niebieskie oczy… - mruknęła rozmarzonym głosem, wpatrując się w niebo.
- To Michael.
- Kocham cię – westchnęła szatynka, dając jej całusa w policzek. Po chwili jednak spojrzała na nią przenikliwym wzrokiem i zmarszczyła brwi. – Co się stało?
- Nic – Wantson wzruszyła ramionami, grzebiąc patykiem w ziemi, którego uprzednio podniosła.
Dorcas puściła przyjaciółkę i ułożyła się wygodnie na trawie, wystawiając twarz do słońca.
- Eva, znam cię od małego…
- Nie da się zapomnieć…
- … i naprawdę potrafię już rozpoznać, kiedy coś jest nie tak. Więc…?
Dziewczyna spojrzała na szatynkę przygnębionym wzrokiem, najwyraźniej zastanawiając się nad odpowiedzią. Powróciła w końcu do normalnej pozycji i bez zbędnych ceregieli mruknęła:
- Rozwód.
W powietrzu od razu atmosfera zgęstniała. Dorcas wiedziała, że jest to dla Wantson bardzo delikatny temat. Jedno źle wypowiedziane słowo w tej sprawie i blondynka mogła się zamknąć w sobie. Meadowes osobiście była świadkiem jednej z kłótni rodziców jej przyjaciółki i musiała niechętnie przyznać, że był to okropny widok. Aż się dziwiła, że naokoło nie latały zaklęcia. Wystarczyły talerze. Chociaż i te były dość niebezpieczne.
Według Dorcas okres rozwodu państwa Wantson był najgorszym dla Evy. Spędzała z nią jak najwięcej czasu i chociaż sama blondynka uparcie twierdziła, że wszystko jest w porządku, Dorc doskonale widziała to, co Eva usilnie próbowała ukryć. Ten ból w jej oczach, drżenie głosu, spuszczony wzrok… To były jedynie oznaki tego, co niebieskooka przeżywała. A Dorcas nie mogła nic na to poradzić. Wantson próbowała być dzielną. Dla mamy, dla taty, Bóg wiedział, dla kogo jeszcze. Dla niej samej? Może próbowała przez to udowodnić światu, że nie jest słaba? Ale Meadowes wiedziała lepiej – Evi nie była tak odpornie psychiczna jak ona. Więc siedziała przy niej kiedy tylko mogła i rozweselała ją byle pierdołami.
Dorcas pokiwała powoli głową. Nie miała zamiaru pozwolić jej powrócić do poprzedniego stanu. Minęły dwa lata. Najwyższy czas, żeby się otrząsnęła.
- Nie będę pierdzielić ci kazań, ani wywodów typu „ Wiem co czujesz…” bla, bla, bla. – powiedziała powoli, podnosząc się na łokciach i patrząc na nią bystro. – To jest bez sensu. Za cholerę nie wiem jak to jest i nie chcę wiedzieć, chociaż w sumie, Bogu dzięki, nie będę miała na to już okazji – skrzywiła się lekko. – Ale jedno wiem na pewno…
Dorcas z pewnością dokończyłaby swoją mądrą i życiową sentencję, gdyby nie miotła, który przeleciała im (dosłownie) nad głowami. Obie dziewczyny automatycznie schyliły się (oglądanie treningów chłopców na coś się przydały), dzięki czemu uchroniły się przed bolesnymi kontuzjami. Prawdopodobnie również uratowały debila lecącego na miotle, który rąbnąwszy w ich głowy, spadłby na swój pusty łeb. A przynajmniej tak myślała Meadowes.
- Co do… - mruknęła zła, wypatrując intruza na miotle. Po chwili zjawił się, na przemian klnąc i modląc się.
- On chyba nie panuje nad tą miotłą – powiedziała Eva, sięgając już po swoją różdżkę. W  porę jednak została zatrzymana przez rękę szatynki, która energicznie pokręciła głową.
- Nie obraź się, kochana, ale po dzisiejszych pokazach na lekcjach, ja wolę to zrobić.
Blondynka skrywając urazę (przecież rzucenie jednego prostego zaklęcia nie może wywołać żadnych szkód!), schowała różdżkę za pazuchę, niechętnie obserwując poczynania przyjaciółki.
Dorcas machnęła ręką w stronę miotły i rzuciła niewerbalne zaklęcie. Dotąd oszalała „miotełka” uspokoiła się na tyle, że jej właściciel spokojnie mógł wylądować, co też uczynił. Już po chwili znalazł się przy dziewczynach. Miał rozczochrane włosy, grymas na twarzy i nieco ubrudzoną szatę quidditcha.
- Dzięki – westchnął, patrząc z przymrużonymi oczami na swoją własność. – Ktoś musiał zrobić mi złośliwy kawał.
- Naraziłeś się czymś Syriuszowi? – spytała tonem fachowca, mierząc chłopaka krytycznym spojrzeniem.
- Nie, no coś ty… Nie śmiałbym… - bąknął, nieudolnie starając się wyczyścić uwalony błotem przód szaty.
- Przynajmniej jesteś rozsądny w tym wypadku. A teraz zabieraj się stąd, bo przerwałeś nam ważną rozmowę – powiedziała, uśmiechając się do niego dość dobrotliwie.
- Taa i tak na mnie czekają. – Machnął im na pożegnanie ręką i już po chwili leciał w stronę stadionu, chybocząc się niebezpiecznie.
- Zakład, że zaraz ta miotła znowu oszaleje?
- Pięć galeonów?
- Stoi.

***
- Lily, umówisz się ze mną?
- Nie.
- Lily, umówisz się ze mną?
- Nie.
- Lily, umówi…
- Mógłbyś w końcu przestać?
- Nie.
- Kretyn.
- Słodka jesteś…
-  Spadaj.
- Lily, umówisz się…
- Nie.

***
- Kretyn, popierniczony debil, sadysta…
- Raczej masochista…
- DORCAS!
- No co?
- …
- No właśnie.
Lily, Dorcas, Eva i Remus siedzieli w Pokoju Wspólnym odrabiając pierwsze w tym roku szkolnym prace domowe. Evans, jak zwykle, narzekała na wiecznie zakochanego Jamesa, który w obecnej chwili zniknął gdzieś z Syriuszem i Peterem. Znając życie, oznaczało to pierwszą dostawę przekąsek.
- Nie to że się wtrącam…
- Owszem, wtrącasz – burknęła  teatralnie nachmurzona Lily.
- … ale sądzę, że powinnaś dać już spokój.
- No to źle sądzisz.
- Taa, bo Lily zawsze ma rację – mruknęła kąśliwie Meadowes, zerkając z ukosa na pracę zielonookiej. – A propos, Wielka Bitwa pod Voleyn była w 1512 a nie 1514.
- A czy ktoś prosił cię o zdanie? – warknęła niemiło, energicznie skreślając liczby, by po chwili napisać te podane przez przyjaciółkę.
- Spokojnie, tylko żartowałam – rzuciła od niechcenia, z trudem powstrzymując się przed uśmiechem. Uwaga ta nie została jednak zignorowana przez resztę towarzystwa. Już po chwili słychać było donośne śmiechy Wantson i Lupina. Twarz rudowłosej, co rzadko się zdarzało, stała się cała czerwona.
Meadowes spojrzała na Lily z wyższością.
- To tylko dowodzi mojej teorii, że jednak nasz kochany Rogaś trochę zawrócił ci w głowie przez te kilka lat. Znam się na tym, objawem jest między innymi dekoncentracja…
- To nie była dekoncentracja, to było chwilowe stracenie koncentracji…
- Ale ty wiesz, że to to samo, tak?
- Och, zamknij się już.
Resztę wieczoru Dorcas spędziła na ciągłych tryumfalnych zerknięciach w stronę Evans, która z kolei usilnie próbowała to zignorować.
*~*
* - Jezioro położone w północno-zachodniej części Anglii.
Tak na Sylwestra :)

sobota, 1 grudnia 2012

Rozdział III " Pechowy wieczór Jamesa "

            - Chodźmy do tego powozu, co? – zagadnęła Lily, gdy cała paczka wysiadała z pociągu.
            Po męczącej, acz wesołej podróży, uczniowie zawitali na stację w Hogsmeade. Różnorakie twarze wylewały się z pojazdu. Z łatwością można było wyróżnić pierwszorocznych, których miny wyrażały skrajne zdumienie i jedną, bardzo głęboką myśl: „Co ja tutaj robię?!”. Nad tymi wszystkimi przerażonymi dzieciakami górowała wielka, masywna postać gajowego Hagrida, który z desperacją próbował nad nimi zapanować.
             - Biedny Hagrid – mruknął Łapa, patrząc ze współczuciem na wielkoluda.
             - Ty nie byłeś lepszy od tych bachorów – odparła zgryźliwie Dorcas. Przeszło jej już z torturowaniem włosów Jamesa, aczkolwiek obiecała mu, że to jeszcze nie koniec i dowie się, kto wysłał jej ten durny liścik. A Rogacz, który poznał już temperament panny Meadowes wiedział, że są to jedne z najbardziej złowieszczych słów, jakie mógł w życiu usłyszeć.
             Syriusz w odpowiedzi jedynie uśmiechnął się szeroko i niemalże nikczemnie.
             - Oooo tak… to były czasy… - roześmiał się nagle tak głośno, że aż kilka głów zwróciło się w jego stronę. Po chwili jednak oprzytomniał i z dziwnym błyskiem w oczach, dodał:
             - No wiesz, ale ja przynajmniej się nie rozpłakałem, kiedy zobaczyłem Bezgłowego Nicka.
             - Miałam jedenaście lat, kretynie! – twarz Dorcas stała się purpurowa ze złości.
             - Cóż za odkrycie! – prychnął, wchodząc do jednego z powozów.
             Reszta towarzystwa poszła w jego ślady i już po chwili byli prowadzeni przez niewidzialne testrale, o których dowiedzieli się od wszechwiedzącej Lilki.
***
             Wielka Sala była jednym z tych najwspanialszych pomieszczeń w Hogwarcie, zaraz  obok Łazienki Prefektów i Domów Wspólnych. Rozświetlały ją tysiące świec, które swobodnie unosiły się nad czteroma stołami, z których każdy należał do poszczególnego Domu. U szczytu Sali mieścił się ostatni, piąty stół, który przynależał do nauczycieli. Po środku stało wielkie, królewskie wręcz krzesło, na którym siedział dyrektor Hogwartu – Albus Dumbledore.
             Po paru minutach większość uczniów siedziała już przy swoich stołach, rozprawiając beztrosko o minionych wakacjach. Brakowało jedynie pierwszorocznych, którzy już po chwili zawitali w Sali. Słyszano wśród nich piski, ciche szepty i głośne zaczerpnięcia powietrza. Co roku przybywało nowych uczniów, ale reakcja na widok tego pomieszczenia było zaskakująco jednakowa. Większość małych głów było poderwanych do góry, by z zdumieniem obserwować Zaczarowane Sklepienie, które wyglądało jak prawdziwe nocne niebo.
             Tiara Przydziału zaśpiewała swoją nową pieśń i nim minęło trzydzieści minut, każdy pierwszoroczny był już przydzielony do odpowiedniego Domu.
              - Chodzę do tej szkoły już od siedmiu lat, a wciąż nie mogę się nadziwić pięknem tego miejsca – westchnęła rozmarzona Lily.
              Eva chciała jej coś odpowiedzieć, lecz w tym samym czasie powstał dyrektor. Wszystkie rozmowy ucichły, a uczniowie z uśmiechami na ustach czekali na jego przemówienie.
              - Witam starych i nowych uczniów Hogwartu! – zagrzmiał donośnie, uśmiechając się dobrotliwie. – Nowy rok szkolny, a więc nowe egzaminy, trolle, wycieczki do Zakazanego Lasu – w tym momencie spojrzał znacząco na Huncwotów, którzy wyszczerzyli się do niego jak głupi. – No i oczywiście nowe szlabany, których przecież nigdy nie brakuje! Ale teraz nie czas na zajmowanie się takimi błahymi sprawami. Życzę wam smacznego i obyście się nażarli do syta! – usiadł zadowolony, żegnany oklaskami i wiwatami.
              Na stołach pojawiły się w mgnieniu oka potrawy, o których nawet najlepsza pani domu mogłaby tylko pomarzyć. Kurczaki, ziemniaki, surówki, sok dyniowy i Merlin jeden wie co jeszcze… Ciężko było przebić uczty w Hogwarcie. Nawet największy smakosz znalazłby coś, co trafiłoby w jego smak.
               Po niemalże godzinie pojawiły się desery. Nie brakowało tam niczego. Babki, babeczki, ciasteczka ( kruche i nadziewane), ciasta, lukrecje… Każda cukiernia mugoli mogłaby im pozazdrościć!
               - Kocham jedzenie w Hogwardzie… - mruknął Peter, z zadowoleniem głaszcząc swój brzuch.
               - ‘A ‘eż! – powiedział Syriusz z buzią pełną ciepłej szarlotki.
               Lily otworzyła usta z zamiarem upomnienia Blacka, że nie znajdują się w chlewie a on nie jest w psiej postaci, lecz zrezygnowała z tego pomysłu, widząc jak chłopak ładuje sobie na talerz kolejną porcję ciasta.
               - Dorc, co powiesz na ten pyszny budyń z truskawkami?
               - Nie.
               - A na ten placek z jagodami? – James podsunął jej tackę praktycznie pod nos.
               - Mówiłam, że nie.
               - Hmmm, no to może tą…
               - Potter – wycedziła – jeśli wydaje ci się, że unikniesz wyszukanych tortur z mojej strony, to rozjaśnię twe wątpliwości w tempie natychmiastowym – pochyliła się nad stołem z morderczym błyskiem w oczach, na co James prowizorycznie odsunął się trochę dalej – nic z tego.
               Lily uśmiechnęła się mimowolnie i wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Remusem. Jeśli Potter chciał się wpakować w kłopoty, nie mógł wymyślić nic lepszego.
               Meadowes zajęła się z powrotem atakowaniem swojego deseru malinowego, jakby zamiast niego miała na talerzu głowę Jamesa.
***
               - Dorcas, nie uważasz, że trochę przesadzasz?
               - Nie! – krzyknęła, trzaskając drzwiami od łazienki, na co Eva lekko podskoczyła. - Nie pozwolę się obrażać jakiemuś niedorozwojowi, który nawet nie ma odwagi powiedzieć mi prosto w twarz tego, co o mnie myśli.
               - To tylko głupi… - Blondynka urwała w połowie zdania, napotykając piorunujące spojrzenie Meadowes.
               - Głupi z pewnością. Wycisnę od Jamesa, kto to jest i odeślę kolesia do Św. Munga – powiedziała to z taką pewnością siebie, że Evans i Wantson, znając jej możliwości, zaczęły się z lekka niepokoić.
               - Ok. Zostawmy przekonywanie cię, że to bez sensu. Naprawdę nie podejrzewasz, kto mógłby ci to wysłać? – spytała Lily, kładąc się na łóżku.
               - Cóż, jeśli myślisz o Syriuszu…
               - Bingo – mruknęła Eva, wyjmując kolejną parę butów.
               - …to jesteś w błędzie.
               - Czemu? Pasuje inicjał – zignorowała sarkastyczne prychnięcie – no i dziwnie się zachowywał w pociągu. Na początku śmiał się jak wszyscy…
               - Cham!
               - … a potem dziwnie spoważniał i szybko przekierował całą sprawę na Jamesa.
               Dorcas wyprostowała się z wyrazem skupienia na twarzy, co wyglądało dość dziwnie w porównaniu z trzymaną przez nią czerwoną bielizną w jednej ręce i ręcznikiem kąpielowym w drugiej.
               - Nie – stwierdziła, stanowczo kręcąc głową. – Nie umie pisać wierszy, choć zdaję sobie sprawę, że nie jest to dużym problemem. Po prostu to nie może być on.
               - To jak wytłumaczysz zachowanie w pociągu?
               Meadowes otworzyła usta i je równie szybko zamknęła, co Lily skomentowała uśmiechem czystej satysfakcji. W kącie pokoju Eva głośno westchnęła.
               - A nie pomyślałyście o trzeciej opcji?
               - Jakiej? – spytała Dorcas, zajęta tym razem upychaniem rzeczy w szafce.
               - No właś… Oh. – Evans aż usiadła na łóżku. – W sumie ta byłaby najbardziej prawdopodobna. Czyli moja teoria wzięła w łeb.
               - Co?
               - Dorc, pomyśl trochę.
               - Jak mam niby myśleć, skoro na półkę wchodzi mi o cztery sukienki mniej niż zeszłego roku a ja nie pamiętam zaklęcia upychającego?! – Jakby w odpowiedzi na to dramatyczne wyznanie na podłogę spadło parę ubrań.
               Rudowłosa jedynie przekręciła oczami z dezaprobatą. Machnęła różdżką i wszystkie ciuchy Meadowes same ułożyły się w idealnych kupkach.
               - Mówiłam, że zaklęcia z gospodarstwa domowego…
               - Tak, tak. Powiedz o co wam chodzi. Dzięki.
               - Eva, ja nie mam siły, mogłabyś?
               Blondynka uśmiechnęła się lekko.
               - Moim zdaniem Syriusz by czegoś takiego nie napisał, to nie w jego stylu. Poza tym, gdyby to była jego sprawka, nie wyglądałby na zaskoczonego podpisem. Ktoś go wrobił.
               - Czyli wracamy do punktu wyjścia. – Meadowes rzuciła się na swoją kołdrę. – Nie ważne. Padam. I tak dorwę imbecyla, kwestia czasu. A kiedy go dopadnę… - sadystyczny uśmiech wykrzywił jej twarz, a potem zamknęła oczy i mruknęła coś w stylu „ Dobranoc”, co równie dobrze mogło znaczyć „Jest już martwy”.
***
               - Błagam cię, Syriusz, zostaw mnie w spokoju! – Krzyk Jamesa rozniósł się po całym dormitorium i gdyby nie fakt, że Remus rzucił „Muffliato”, już dawno ktoś by ich upomniał. Młodsi chłopcy, dziewczyny, obrazy… Wszyscy po kolei…
               - NIE, ty zasrana kupa gnoju! – warknął Łapa, rzucając na przyjaciela kolejne zaklęcie. Tym razem rozbity został wazon Artura Weasley’a. Na szczęście właściciel nie był do niego zbytnio przywiązany (prezent od babci na gwiazdkę). Poza tym starał się usnąć pośród rumoru, wrzasków i uroków odbijających się od ścian pokoju.
               - Nie sądziłem, że tak się wkurzy! – jęknął Potter, odparowując kolejne złowieszcze zaklęcie. I kolejne, i kolejne, i… o, znowu kolejne!
               - Przecież ją znasz, debilu! – odparł tamten, rzucając na Rogacza „Levicorpus”. Tym razem ofiara nie miała szczęścia i z krótkim krzykiem zawisła w powietrzu, szamocząc się jak nigdy.
               - P… puść m-h-nie! – zacharczał, robiąc się czerwony na twarzy.
               Syriusz jednak wpatrywał się w ten przezabawny widok z wyraźnym zadowoleniem.
               - Puszczę cię, jak powiesz Dorcas, że to ty wysłałeś ten list – mruknął ze złowieszczym uśmiechem, bawiąc się różdżką w ręku.
               - A-ale…
               - No chyba że wolisz tak wisieć do rana… Chłopaki, macie coś przeciwko temu? – spytał z błyskiem w oku, na co reszta towarzystwa, wyraźnie przestraszona, pokręciła energicznie głowami. Tylko Remus zdawał się ignorować całe zdarzenie i spokojnie czytał jakąś wielce-interesującą-książkę.
               - R-hemus – James naprawdę miał nadzieję, że przyjaciel zrozumie.
               Zrozumiał. Już po chwili okularnik znalazł się z powrotem na ziemi, dziękując w duchu za uczciwego druha.
               - Jest już późno – powiedział Lunatyk, patrząc znacząco na Huncwotów, jednocześnie odkładając różdżkę na stolik nocny. – Swoje kłótnie możecie przełożyć na jutro.
               - Ale…
               - Syriusz, daj spokój…
               - Napiszę do Evy list miłosny i podpiszę twoim imieniem, nazwiskiem i danymi osobowymi – warknął Black, wciąż patrząc na kaszlącego Jamesa. – Też będziesz to wtedy zlewał, Luniaczku?
               Remus skrzywił się, jakby wypił szklankę soku z cytryny.
               - Złe porównanie. James napisał jedynie inicjał. – Uchylił się przed kolejnym zaklęciem. – Poza tym, o ile mi wiadomo… - Zrobił dwuznaczną przerwę i niedbale odepchnął kolejny urok. - … ty nic nie czujesz do naszej kochanej Dorc. Prawda?
               - Nie. Musiałbym być skończonym idiotą i masochi…
               ŁUUUP! Black przeleciał przez połowę dormitorium i z impetem walnął w ścianę. James stał na drugim końcu, ciężko dysząc i powoli wlokąc się do swojego łóżka.
               - Należało… ci się… Za jeden… durny… podpis… Jak jakiegoś Ślizgona…
               Syriusz powoli zaczął się podnosić i sięgać po swoją różdżkę, bez wątpienia po to, aby oddać cios, gdy nagle Artur Weasley ( który starał się usnąć od godziny) wyskoczył ze swojego łóżka.
               - PROTEGO! - wrzasnął i niewidzialna ściana podzieliła komnatę na trzy części, oddzielając od siebie Blacka, Potter’a, Artura i Lupina. – JESZCZE JEDNO ZAKLĘCIE! – ryknął, z każdym słowem robiąc się bardziej czerwony na twarzy. – A PRZYSIĘGAM… ŻE…ŻE… - Weasley zamknął buzię i – grożąc pięścią na odchodne – z powrotem wskoczył do łóżka.
               Remus z ciężkim westchnieniem odłożył „Wilkołaki – historia prawdziwa” i usunął barierę, patrząc na Łapę wzrokiem daj-spokój-skopiesz-mu-tyłek-jutro. Tamten tylko legł na swoje posłanie, rozmasowując obolałą głowę.