poniedziałek, 31 grudnia 2012

Rozdział IV "Pechowy dzień pierwszy"

             Nie. Tego już było stanowczo za wiele. Najpierw sporządzenie eliksiru u Slughorna i wysadzenie połowy klasy, nie mówiąc o odesłaniu kilku Ślizgonów do pani Pomfrey. Potem na Transmutacji zamieniła swojego palca w główkę kanarka ( co, szczerze mówiąc, nie było zbyt wygodnym rozwiązaniem), a teraz prawie nie zabiła się przez znikający stopień, o którym oczywiście musiała zapomnieć. Gdyby nie szlachetna pomoc pewnego Puchona, sterczałaby tam do końca dnia. Nie ma to jak utknąć w najmniej odwiedzanym miejscu w całym Hogwarcie. Tak. Pierwszego dnia Evy nie można zaliczyć do najszczęśliwszych.
            Teraz Wantson siedziała nad jeziorem. Już dawno uznała je za swoje ulubione miejsce, ponieważ kojarzyło jej się z Wast Water*, nad którym spędzała wszystkie swoje wakacje z rodzicami, zanim ci się rozwiedli. Wciąż pamiętała tą gorycz w oczach matki, gdy dochodziło do kolejnej bezsensownej kłótni. Nienawidziła tego. Za każdym razem słyszała ich krzyki i wzajemne wyzwiska. Za każdym razem raniły jej serce. Teraz to była już przeszłość. Wbrew powszechnej zasadzie, zamieszkała na stałe z tatą. Mama wolała być wolna, bez zbędnych zobowiązań.
„ Moja szalona mamusia…” – pomyślała z żalem, wrzucając kolejny kamyk do błękitnej toni.
 Kochała ją, mimo że   różniły się praktycznie wszystkim i mimo że zawsze bała się jej przeciwstawić. Tata ją lepiej rozumiał, był do niej taki podobny…
- Co tutaj robisz? – dziewczęcy głos wyrwał ją z rozmyślań.
- Siedzę – odparła, zerkając na Dorcas.
Dziewczyna miała wypieki na twarzy, rozczochrane włosy i błyszczące oczy. Może uciekała przed kolejnym super-przystojnym chłopakiem, który maltretował ją od miesiąca? Albo po prostu poszła na jogging? Eva nigdy nie była pewna.
- To akurat zdążyłam zauważyć – zaśmiała się, siadając obok blondynki. Objęła ręką jej ramiona i głośno westchnęła. – Gdybyś ty widziała tego bruneta… Michael…? Mark..? Ciągle mi się mylą…
- Dorcas!
- Dobra, dobra… To Michael… Albo jednak Mark… Kurde!
- Jak wygląda? – spytała Eva z lekkim uśmieszkiem na ustach.
- Wysoki, brunet, Krukon, niebieskie oczy… - mruknęła rozmarzonym głosem, wpatrując się w niebo.
- To Michael.
- Kocham cię – westchnęła szatynka, dając jej całusa w policzek. Po chwili jednak spojrzała na nią przenikliwym wzrokiem i zmarszczyła brwi. – Co się stało?
- Nic – Wantson wzruszyła ramionami, grzebiąc patykiem w ziemi, którego uprzednio podniosła.
Dorcas puściła przyjaciółkę i ułożyła się wygodnie na trawie, wystawiając twarz do słońca.
- Eva, znam cię od małego…
- Nie da się zapomnieć…
- … i naprawdę potrafię już rozpoznać, kiedy coś jest nie tak. Więc…?
Dziewczyna spojrzała na szatynkę przygnębionym wzrokiem, najwyraźniej zastanawiając się nad odpowiedzią. Powróciła w końcu do normalnej pozycji i bez zbędnych ceregieli mruknęła:
- Rozwód.
W powietrzu od razu atmosfera zgęstniała. Dorcas wiedziała, że jest to dla Wantson bardzo delikatny temat. Jedno źle wypowiedziane słowo w tej sprawie i blondynka mogła się zamknąć w sobie. Meadowes osobiście była świadkiem jednej z kłótni rodziców jej przyjaciółki i musiała niechętnie przyznać, że był to okropny widok. Aż się dziwiła, że naokoło nie latały zaklęcia. Wystarczyły talerze. Chociaż i te były dość niebezpieczne.
Według Dorcas okres rozwodu państwa Wantson był najgorszym dla Evy. Spędzała z nią jak najwięcej czasu i chociaż sama blondynka uparcie twierdziła, że wszystko jest w porządku, Dorc doskonale widziała to, co Eva usilnie próbowała ukryć. Ten ból w jej oczach, drżenie głosu, spuszczony wzrok… To były jedynie oznaki tego, co niebieskooka przeżywała. A Dorcas nie mogła nic na to poradzić. Wantson próbowała być dzielną. Dla mamy, dla taty, Bóg wiedział, dla kogo jeszcze. Dla niej samej? Może próbowała przez to udowodnić światu, że nie jest słaba? Ale Meadowes wiedziała lepiej – Evi nie była tak odpornie psychiczna jak ona. Więc siedziała przy niej kiedy tylko mogła i rozweselała ją byle pierdołami.
Dorcas pokiwała powoli głową. Nie miała zamiaru pozwolić jej powrócić do poprzedniego stanu. Minęły dwa lata. Najwyższy czas, żeby się otrząsnęła.
- Nie będę pierdzielić ci kazań, ani wywodów typu „ Wiem co czujesz…” bla, bla, bla. – powiedziała powoli, podnosząc się na łokciach i patrząc na nią bystro. – To jest bez sensu. Za cholerę nie wiem jak to jest i nie chcę wiedzieć, chociaż w sumie, Bogu dzięki, nie będę miała na to już okazji – skrzywiła się lekko. – Ale jedno wiem na pewno…
Dorcas z pewnością dokończyłaby swoją mądrą i życiową sentencję, gdyby nie miotła, który przeleciała im (dosłownie) nad głowami. Obie dziewczyny automatycznie schyliły się (oglądanie treningów chłopców na coś się przydały), dzięki czemu uchroniły się przed bolesnymi kontuzjami. Prawdopodobnie również uratowały debila lecącego na miotle, który rąbnąwszy w ich głowy, spadłby na swój pusty łeb. A przynajmniej tak myślała Meadowes.
- Co do… - mruknęła zła, wypatrując intruza na miotle. Po chwili zjawił się, na przemian klnąc i modląc się.
- On chyba nie panuje nad tą miotłą – powiedziała Eva, sięgając już po swoją różdżkę. W  porę jednak została zatrzymana przez rękę szatynki, która energicznie pokręciła głową.
- Nie obraź się, kochana, ale po dzisiejszych pokazach na lekcjach, ja wolę to zrobić.
Blondynka skrywając urazę (przecież rzucenie jednego prostego zaklęcia nie może wywołać żadnych szkód!), schowała różdżkę za pazuchę, niechętnie obserwując poczynania przyjaciółki.
Dorcas machnęła ręką w stronę miotły i rzuciła niewerbalne zaklęcie. Dotąd oszalała „miotełka” uspokoiła się na tyle, że jej właściciel spokojnie mógł wylądować, co też uczynił. Już po chwili znalazł się przy dziewczynach. Miał rozczochrane włosy, grymas na twarzy i nieco ubrudzoną szatę quidditcha.
- Dzięki – westchnął, patrząc z przymrużonymi oczami na swoją własność. – Ktoś musiał zrobić mi złośliwy kawał.
- Naraziłeś się czymś Syriuszowi? – spytała tonem fachowca, mierząc chłopaka krytycznym spojrzeniem.
- Nie, no coś ty… Nie śmiałbym… - bąknął, nieudolnie starając się wyczyścić uwalony błotem przód szaty.
- Przynajmniej jesteś rozsądny w tym wypadku. A teraz zabieraj się stąd, bo przerwałeś nam ważną rozmowę – powiedziała, uśmiechając się do niego dość dobrotliwie.
- Taa i tak na mnie czekają. – Machnął im na pożegnanie ręką i już po chwili leciał w stronę stadionu, chybocząc się niebezpiecznie.
- Zakład, że zaraz ta miotła znowu oszaleje?
- Pięć galeonów?
- Stoi.

***
- Lily, umówisz się ze mną?
- Nie.
- Lily, umówisz się ze mną?
- Nie.
- Lily, umówi…
- Mógłbyś w końcu przestać?
- Nie.
- Kretyn.
- Słodka jesteś…
-  Spadaj.
- Lily, umówisz się…
- Nie.

***
- Kretyn, popierniczony debil, sadysta…
- Raczej masochista…
- DORCAS!
- No co?
- …
- No właśnie.
Lily, Dorcas, Eva i Remus siedzieli w Pokoju Wspólnym odrabiając pierwsze w tym roku szkolnym prace domowe. Evans, jak zwykle, narzekała na wiecznie zakochanego Jamesa, który w obecnej chwili zniknął gdzieś z Syriuszem i Peterem. Znając życie, oznaczało to pierwszą dostawę przekąsek.
- Nie to że się wtrącam…
- Owszem, wtrącasz – burknęła  teatralnie nachmurzona Lily.
- … ale sądzę, że powinnaś dać już spokój.
- No to źle sądzisz.
- Taa, bo Lily zawsze ma rację – mruknęła kąśliwie Meadowes, zerkając z ukosa na pracę zielonookiej. – A propos, Wielka Bitwa pod Voleyn była w 1512 a nie 1514.
- A czy ktoś prosił cię o zdanie? – warknęła niemiło, energicznie skreślając liczby, by po chwili napisać te podane przez przyjaciółkę.
- Spokojnie, tylko żartowałam – rzuciła od niechcenia, z trudem powstrzymując się przed uśmiechem. Uwaga ta nie została jednak zignorowana przez resztę towarzystwa. Już po chwili słychać było donośne śmiechy Wantson i Lupina. Twarz rudowłosej, co rzadko się zdarzało, stała się cała czerwona.
Meadowes spojrzała na Lily z wyższością.
- To tylko dowodzi mojej teorii, że jednak nasz kochany Rogaś trochę zawrócił ci w głowie przez te kilka lat. Znam się na tym, objawem jest między innymi dekoncentracja…
- To nie była dekoncentracja, to było chwilowe stracenie koncentracji…
- Ale ty wiesz, że to to samo, tak?
- Och, zamknij się już.
Resztę wieczoru Dorcas spędziła na ciągłych tryumfalnych zerknięciach w stronę Evans, która z kolei usilnie próbowała to zignorować.
*~*
* - Jezioro położone w północno-zachodniej części Anglii.
Tak na Sylwestra :)

sobota, 1 grudnia 2012

Rozdział III " Pechowy wieczór Jamesa "

            - Chodźmy do tego powozu, co? – zagadnęła Lily, gdy cała paczka wysiadała z pociągu.
            Po męczącej, acz wesołej podróży, uczniowie zawitali na stację w Hogsmeade. Różnorakie twarze wylewały się z pojazdu. Z łatwością można było wyróżnić pierwszorocznych, których miny wyrażały skrajne zdumienie i jedną, bardzo głęboką myśl: „Co ja tutaj robię?!”. Nad tymi wszystkimi przerażonymi dzieciakami górowała wielka, masywna postać gajowego Hagrida, który z desperacją próbował nad nimi zapanować.
             - Biedny Hagrid – mruknął Łapa, patrząc ze współczuciem na wielkoluda.
             - Ty nie byłeś lepszy od tych bachorów – odparła zgryźliwie Dorcas. Przeszło jej już z torturowaniem włosów Jamesa, aczkolwiek obiecała mu, że to jeszcze nie koniec i dowie się, kto wysłał jej ten durny liścik. A Rogacz, który poznał już temperament panny Meadowes wiedział, że są to jedne z najbardziej złowieszczych słów, jakie mógł w życiu usłyszeć.
             Syriusz w odpowiedzi jedynie uśmiechnął się szeroko i niemalże nikczemnie.
             - Oooo tak… to były czasy… - roześmiał się nagle tak głośno, że aż kilka głów zwróciło się w jego stronę. Po chwili jednak oprzytomniał i z dziwnym błyskiem w oczach, dodał:
             - No wiesz, ale ja przynajmniej się nie rozpłakałem, kiedy zobaczyłem Bezgłowego Nicka.
             - Miałam jedenaście lat, kretynie! – twarz Dorcas stała się purpurowa ze złości.
             - Cóż za odkrycie! – prychnął, wchodząc do jednego z powozów.
             Reszta towarzystwa poszła w jego ślady i już po chwili byli prowadzeni przez niewidzialne testrale, o których dowiedzieli się od wszechwiedzącej Lilki.
***
             Wielka Sala była jednym z tych najwspanialszych pomieszczeń w Hogwarcie, zaraz  obok Łazienki Prefektów i Domów Wspólnych. Rozświetlały ją tysiące świec, które swobodnie unosiły się nad czteroma stołami, z których każdy należał do poszczególnego Domu. U szczytu Sali mieścił się ostatni, piąty stół, który przynależał do nauczycieli. Po środku stało wielkie, królewskie wręcz krzesło, na którym siedział dyrektor Hogwartu – Albus Dumbledore.
             Po paru minutach większość uczniów siedziała już przy swoich stołach, rozprawiając beztrosko o minionych wakacjach. Brakowało jedynie pierwszorocznych, którzy już po chwili zawitali w Sali. Słyszano wśród nich piski, ciche szepty i głośne zaczerpnięcia powietrza. Co roku przybywało nowych uczniów, ale reakcja na widok tego pomieszczenia było zaskakująco jednakowa. Większość małych głów było poderwanych do góry, by z zdumieniem obserwować Zaczarowane Sklepienie, które wyglądało jak prawdziwe nocne niebo.
             Tiara Przydziału zaśpiewała swoją nową pieśń i nim minęło trzydzieści minut, każdy pierwszoroczny był już przydzielony do odpowiedniego Domu.
              - Chodzę do tej szkoły już od siedmiu lat, a wciąż nie mogę się nadziwić pięknem tego miejsca – westchnęła rozmarzona Lily.
              Eva chciała jej coś odpowiedzieć, lecz w tym samym czasie powstał dyrektor. Wszystkie rozmowy ucichły, a uczniowie z uśmiechami na ustach czekali na jego przemówienie.
              - Witam starych i nowych uczniów Hogwartu! – zagrzmiał donośnie, uśmiechając się dobrotliwie. – Nowy rok szkolny, a więc nowe egzaminy, trolle, wycieczki do Zakazanego Lasu – w tym momencie spojrzał znacząco na Huncwotów, którzy wyszczerzyli się do niego jak głupi. – No i oczywiście nowe szlabany, których przecież nigdy nie brakuje! Ale teraz nie czas na zajmowanie się takimi błahymi sprawami. Życzę wam smacznego i obyście się nażarli do syta! – usiadł zadowolony, żegnany oklaskami i wiwatami.
              Na stołach pojawiły się w mgnieniu oka potrawy, o których nawet najlepsza pani domu mogłaby tylko pomarzyć. Kurczaki, ziemniaki, surówki, sok dyniowy i Merlin jeden wie co jeszcze… Ciężko było przebić uczty w Hogwarcie. Nawet największy smakosz znalazłby coś, co trafiłoby w jego smak.
               Po niemalże godzinie pojawiły się desery. Nie brakowało tam niczego. Babki, babeczki, ciasteczka ( kruche i nadziewane), ciasta, lukrecje… Każda cukiernia mugoli mogłaby im pozazdrościć!
               - Kocham jedzenie w Hogwardzie… - mruknął Peter, z zadowoleniem głaszcząc swój brzuch.
               - ‘A ‘eż! – powiedział Syriusz z buzią pełną ciepłej szarlotki.
               Lily otworzyła usta z zamiarem upomnienia Blacka, że nie znajdują się w chlewie a on nie jest w psiej postaci, lecz zrezygnowała z tego pomysłu, widząc jak chłopak ładuje sobie na talerz kolejną porcję ciasta.
               - Dorc, co powiesz na ten pyszny budyń z truskawkami?
               - Nie.
               - A na ten placek z jagodami? – James podsunął jej tackę praktycznie pod nos.
               - Mówiłam, że nie.
               - Hmmm, no to może tą…
               - Potter – wycedziła – jeśli wydaje ci się, że unikniesz wyszukanych tortur z mojej strony, to rozjaśnię twe wątpliwości w tempie natychmiastowym – pochyliła się nad stołem z morderczym błyskiem w oczach, na co James prowizorycznie odsunął się trochę dalej – nic z tego.
               Lily uśmiechnęła się mimowolnie i wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Remusem. Jeśli Potter chciał się wpakować w kłopoty, nie mógł wymyślić nic lepszego.
               Meadowes zajęła się z powrotem atakowaniem swojego deseru malinowego, jakby zamiast niego miała na talerzu głowę Jamesa.
***
               - Dorcas, nie uważasz, że trochę przesadzasz?
               - Nie! – krzyknęła, trzaskając drzwiami od łazienki, na co Eva lekko podskoczyła. - Nie pozwolę się obrażać jakiemuś niedorozwojowi, który nawet nie ma odwagi powiedzieć mi prosto w twarz tego, co o mnie myśli.
               - To tylko głupi… - Blondynka urwała w połowie zdania, napotykając piorunujące spojrzenie Meadowes.
               - Głupi z pewnością. Wycisnę od Jamesa, kto to jest i odeślę kolesia do Św. Munga – powiedziała to z taką pewnością siebie, że Evans i Wantson, znając jej możliwości, zaczęły się z lekka niepokoić.
               - Ok. Zostawmy przekonywanie cię, że to bez sensu. Naprawdę nie podejrzewasz, kto mógłby ci to wysłać? – spytała Lily, kładąc się na łóżku.
               - Cóż, jeśli myślisz o Syriuszu…
               - Bingo – mruknęła Eva, wyjmując kolejną parę butów.
               - …to jesteś w błędzie.
               - Czemu? Pasuje inicjał – zignorowała sarkastyczne prychnięcie – no i dziwnie się zachowywał w pociągu. Na początku śmiał się jak wszyscy…
               - Cham!
               - … a potem dziwnie spoważniał i szybko przekierował całą sprawę na Jamesa.
               Dorcas wyprostowała się z wyrazem skupienia na twarzy, co wyglądało dość dziwnie w porównaniu z trzymaną przez nią czerwoną bielizną w jednej ręce i ręcznikiem kąpielowym w drugiej.
               - Nie – stwierdziła, stanowczo kręcąc głową. – Nie umie pisać wierszy, choć zdaję sobie sprawę, że nie jest to dużym problemem. Po prostu to nie może być on.
               - To jak wytłumaczysz zachowanie w pociągu?
               Meadowes otworzyła usta i je równie szybko zamknęła, co Lily skomentowała uśmiechem czystej satysfakcji. W kącie pokoju Eva głośno westchnęła.
               - A nie pomyślałyście o trzeciej opcji?
               - Jakiej? – spytała Dorcas, zajęta tym razem upychaniem rzeczy w szafce.
               - No właś… Oh. – Evans aż usiadła na łóżku. – W sumie ta byłaby najbardziej prawdopodobna. Czyli moja teoria wzięła w łeb.
               - Co?
               - Dorc, pomyśl trochę.
               - Jak mam niby myśleć, skoro na półkę wchodzi mi o cztery sukienki mniej niż zeszłego roku a ja nie pamiętam zaklęcia upychającego?! – Jakby w odpowiedzi na to dramatyczne wyznanie na podłogę spadło parę ubrań.
               Rudowłosa jedynie przekręciła oczami z dezaprobatą. Machnęła różdżką i wszystkie ciuchy Meadowes same ułożyły się w idealnych kupkach.
               - Mówiłam, że zaklęcia z gospodarstwa domowego…
               - Tak, tak. Powiedz o co wam chodzi. Dzięki.
               - Eva, ja nie mam siły, mogłabyś?
               Blondynka uśmiechnęła się lekko.
               - Moim zdaniem Syriusz by czegoś takiego nie napisał, to nie w jego stylu. Poza tym, gdyby to była jego sprawka, nie wyglądałby na zaskoczonego podpisem. Ktoś go wrobił.
               - Czyli wracamy do punktu wyjścia. – Meadowes rzuciła się na swoją kołdrę. – Nie ważne. Padam. I tak dorwę imbecyla, kwestia czasu. A kiedy go dopadnę… - sadystyczny uśmiech wykrzywił jej twarz, a potem zamknęła oczy i mruknęła coś w stylu „ Dobranoc”, co równie dobrze mogło znaczyć „Jest już martwy”.
***
               - Błagam cię, Syriusz, zostaw mnie w spokoju! – Krzyk Jamesa rozniósł się po całym dormitorium i gdyby nie fakt, że Remus rzucił „Muffliato”, już dawno ktoś by ich upomniał. Młodsi chłopcy, dziewczyny, obrazy… Wszyscy po kolei…
               - NIE, ty zasrana kupa gnoju! – warknął Łapa, rzucając na przyjaciela kolejne zaklęcie. Tym razem rozbity został wazon Artura Weasley’a. Na szczęście właściciel nie był do niego zbytnio przywiązany (prezent od babci na gwiazdkę). Poza tym starał się usnąć pośród rumoru, wrzasków i uroków odbijających się od ścian pokoju.
               - Nie sądziłem, że tak się wkurzy! – jęknął Potter, odparowując kolejne złowieszcze zaklęcie. I kolejne, i kolejne, i… o, znowu kolejne!
               - Przecież ją znasz, debilu! – odparł tamten, rzucając na Rogacza „Levicorpus”. Tym razem ofiara nie miała szczęścia i z krótkim krzykiem zawisła w powietrzu, szamocząc się jak nigdy.
               - P… puść m-h-nie! – zacharczał, robiąc się czerwony na twarzy.
               Syriusz jednak wpatrywał się w ten przezabawny widok z wyraźnym zadowoleniem.
               - Puszczę cię, jak powiesz Dorcas, że to ty wysłałeś ten list – mruknął ze złowieszczym uśmiechem, bawiąc się różdżką w ręku.
               - A-ale…
               - No chyba że wolisz tak wisieć do rana… Chłopaki, macie coś przeciwko temu? – spytał z błyskiem w oku, na co reszta towarzystwa, wyraźnie przestraszona, pokręciła energicznie głowami. Tylko Remus zdawał się ignorować całe zdarzenie i spokojnie czytał jakąś wielce-interesującą-książkę.
               - R-hemus – James naprawdę miał nadzieję, że przyjaciel zrozumie.
               Zrozumiał. Już po chwili okularnik znalazł się z powrotem na ziemi, dziękując w duchu za uczciwego druha.
               - Jest już późno – powiedział Lunatyk, patrząc znacząco na Huncwotów, jednocześnie odkładając różdżkę na stolik nocny. – Swoje kłótnie możecie przełożyć na jutro.
               - Ale…
               - Syriusz, daj spokój…
               - Napiszę do Evy list miłosny i podpiszę twoim imieniem, nazwiskiem i danymi osobowymi – warknął Black, wciąż patrząc na kaszlącego Jamesa. – Też będziesz to wtedy zlewał, Luniaczku?
               Remus skrzywił się, jakby wypił szklankę soku z cytryny.
               - Złe porównanie. James napisał jedynie inicjał. – Uchylił się przed kolejnym zaklęciem. – Poza tym, o ile mi wiadomo… - Zrobił dwuznaczną przerwę i niedbale odepchnął kolejny urok. - … ty nic nie czujesz do naszej kochanej Dorc. Prawda?
               - Nie. Musiałbym być skończonym idiotą i masochi…
               ŁUUUP! Black przeleciał przez połowę dormitorium i z impetem walnął w ścianę. James stał na drugim końcu, ciężko dysząc i powoli wlokąc się do swojego łóżka.
               - Należało… ci się… Za jeden… durny… podpis… Jak jakiegoś Ślizgona…
               Syriusz powoli zaczął się podnosić i sięgać po swoją różdżkę, bez wątpienia po to, aby oddać cios, gdy nagle Artur Weasley ( który starał się usnąć od godziny) wyskoczył ze swojego łóżka.
               - PROTEGO! - wrzasnął i niewidzialna ściana podzieliła komnatę na trzy części, oddzielając od siebie Blacka, Potter’a, Artura i Lupina. – JESZCZE JEDNO ZAKLĘCIE! – ryknął, z każdym słowem robiąc się bardziej czerwony na twarzy. – A PRZYSIĘGAM… ŻE…ŻE… - Weasley zamknął buzię i – grożąc pięścią na odchodne – z powrotem wskoczył do łóżka.
               Remus z ciężkim westchnieniem odłożył „Wilkołaki – historia prawdziwa” i usunął barierę, patrząc na Łapę wzrokiem daj-spokój-skopiesz-mu-tyłek-jutro. Tamten tylko legł na swoje posłanie, rozmasowując obolałą głowę.

sobota, 15 września 2012

Rozdział II " Jakże miłe powitania"

             Pociąg był jak zawsze wypchany do granic możliwości, więc mały Peter musiał systematycznie rozpychać się łokciami i co chwilę przepraszać każdego, komu nadepnął na stopę, szatę lub cokolwiek innego. Obawiał się, że gdyby nie Remus idący przed nim, już dawno zostałby zgnieciony przez otaczających go uczniów. W pewnym momencie runął jak długi na ziemię, wydając coś pomiędzy piskiem a głośnym jękiem. Lupin natychmiast się zatrzymał i odwrócił.
             - Peter, co ci jest?
             - Nic. Potknąłem się o tą durną walizkę… - wymamrotał, podnosząc się na łokciach i wskazując na ogromny przedmiot leżący na środku korytarza. Brunet podał mu z uśmiechem rękę i odsunął przeszkodę na bok.
             - Patrz pod nogi, ja będę dalej torował przejście. Tłok jeszcze większy niż rok temu. Trzeba znaleźć dziewczyny, Eva mówiła, że zajmą nam przedział… Hej, może to ten? – wskazał na drzwi zasłonięte grubymi zasłonami. Wydobywały się z nich jakieś dzikie wrzaski. Otworzył je i od razu tego pożałował, bo musiał uniknąć gradu latających czekoladowych żab, które wydostały się na zewnątrz przedziału, uderzając każdego z pasażerów w różnorakie części ciała. Remus szybko zamknął drzwi.
             - Nie, to chyba jednak nie one… Przepraszam, muszę przejść… Przepraszam… Jestem prefektem, przepraszam!... Mały, korytarz jest do przechodzenia, tu się nie kładzie na popołudniową drzemkę. - Jakiś pierwszoklasista zrobił urażoną minę, po czym pokazał język i ostentacyjnie zniknął w najbliższym przedziale. Lupin tylko pokręcił głową.
             - Peter, czy my też się tak darliśmy i rozkładaliśmy gdzie popadnie, kiedy mieliśmy 11 lat?
             - Wiesz, Remusie, właściwie, to James i Syriusz ciągle to robią…
             - Masz całkowitą rację – potwierdził Lunatyk, śmiejąc się głośno. – Masz całkowitą rację…
             Wodniste oczka spojrzały w górę z satysfakcją. Rzadko udawało mu się rozśmieszyć Remusa, szczególnie ostatnio, dlatego poczuł się wyjątkowo dumny ze swojego osiągnięcia. Mimo zmęczonej twarzy i potarganych włosów, Lupin wyglądał na naprawdę szczęśliwego. Zawsze tak było, kiedy miał się spotkać z przyjaciółmi. Peter także się cieszył. Dokładnie wiedział ile zawdzięcza pozostałym Huncwotom. Gdyby nie przyjaźń Syriusza, Jamesa i tego wysokiego bruneta, który właśnie torował im drogę, dalej byłby tylko małym, niezdarnym i ślamazarnym dzieciakiem z Gryffindor’u. Jak udało mu się ją zdobyć - sam nie wiedział, ale był z niej bardzo zadowolony. Czasem wydawała mu się ona najkorzystniejszą transakcją w jego całym dotychczasowym życiu.
             Skrzywił się lekko, że mógł w ogóle użyć takiego porównania. Przecież to byli jego kumple… Popatrzył znowu na Remusa i wzdychając lekko, ruszył za nim dalej.
                                                                       * * *
             - AŁA, Dorcas, zabieraj tą torbę!
             - No przepraszam bardzo, że muszę tu wgramolić swój kufer!
             - Dziewczyny…
             - Nie masz za co przepraszać, ale na przyszłość łaskawie uważaj, gdzie rzucasz swoją torebkę!
             - Dziewczyny…
             - Och, czyżbym zraniła twój ogromny mózg? Tak wielki, że zajmuje całą kanapę!
             - Jak śmiesz…
             - DZIEWCZYNY!
             - CZEGO?! – wrzasnęły jednocześnie na Bogu ducha winną Evę, która w końcu straciła resztki cierpliwości.
             - Torujecie przejście dla reszty uczniów – odparła spokojnie, siadając przy oknie.
            Pierwsza zareagowała Lily. Natychmiast wstała z siedzenia i pomogła Meadowes przedostać kufer przez wąski próg, dzięki czemu kolejka zaczęła się powoli ruszać. Wciąż patrzyły na siebie spode łba, ale przynajmniej problem walizki był załatwiony; reszta była mniej ważna.
            - Remus, a jeśli je przeoczyliśmy? – usłyszały znajomy głos, a po chwili w drzwiach przedziału znaleźli się wykończeni chłopcy.
            - Wygląda na to, że jednak nie.
            - Hej! – na szyję Lupina rzuciła się Evans, która po chwili przytuliła także Petera. Tą samą czynność powtórzyły za nią dziewczyny.
            - Fajnie was znowu widzieć – rozpromieniła się Dorcas, kłótnię z Lily przemieszczając na drugi plan.
            - Was również nam…
            - NADCHODZIMY!
            Do przedziału wparowała dwójka najprzystojniejszych chłopaków z Gryffindoru. Nawet sama Eva musiała przyznać, że odczuwała lekki gorąc na ich widok. Nie było to nic wielkiego, zwykłe, dziewczęce odczucia. Kochała ich, ale jako przyjaciół; byli dla niej jak bracia, których nigdy nie miała. Bronili ją przed natrętnymi chłopcami, doradzali jej, byli jak rodzeństwo. Watson nie mogła sobie ich wyobrazić jako kogoś innego.
             - Lunatyk!
             - Rogacz!
             - Ekhem, przepraszam, że przeszkadzam wam w tym jakże rozczulającym przywitaniu, ale ja tu dźwigam dwa kufry! – sapnął czerwony z wysiłku Syriusz.
             James parsknął śmiechem, pomagając przyjacielowi wtaszczyć je na górne półki.
             - No, a teraz czekam na porządne przywitanie – rzekł, wyszczerzając zęby w jednym ze swoich zabójczych uśmiechów. Remus pokręcił głową ze zrezygnowaniem.
             - Nigdy się nie zmienisz, prawda? – spytała Lily, podchodząc do niego i przytulając go po przyjacielsku.
             - Może kiedyś się zmienię – odparł Syriusz. - Ale na razie nie zamierzam. Życie jest na to zbyt krótkie, Lily. Tak poza tym pięknie wyglądasz, ale udaj, że tego nie słyszałaś, bo James gotów mnie zamordować za jakikolwiek komplement skierowany w twoją stronę… Och, Rogusiu, nie najeżaj się tak! – żachnął się, mrugając do Pottera, który nie mógł się zdecydować, czy być zażenowanym, zirytowanym czy po prostu rozbawionym, przez co miał dosyć dziwną minę. - Starych przyzwyczajeń nie sposób wyplenić. A teraz, Lily, daj szansę naszej jędzowatej piękności, na pewno czekała na to całe dwa miesiące…
             Meadowes zaśmiała się z niedowierzaniem i kpiną, po czym przechyliła lekko głowę, jakby myślała o jakimś figlu. Bardzo powoli podeszła do Blacka i kiedy ten już wyciągał ręce aby ją objąć, uskoczyła na bok i, unosząc wysoko głowę, podała mu wyprostowaną rękę.
             - Witaj, mój drogi przyjacielu Syriuszu – James głośno parsknął. - Masz rację, czekałam całe dwa miesiące aby móc uścisnąć ci rękę, jak starym kompanom nocnych wypraw przystało.
             - A miałaś się nie przyznawać! Skoro jednak jesteś taka oficjalna… - mruknął z przekąsem i błyskiem w oczach – to chyba powinienem się dostosować.
             Powoli pochylił się nad dłonią dziewczyny i złożył na niej pocałunek, który trwał trochę dłużej, niż by rzeczywiście przystało. James głośno zagwizdał, Remus spojrzał przenikliwie na Blacka, Eva zachichotała a Lily zaczęła klaskać i śmiać się do rozpuku. Dorcas jedynie mierzyła się z Syriuszem spojrzeniami przez krótką chwilę, po czym oboje zaśmiali się cicho i wyprostowali.
             - Czy mam cię teraz zaprosić do walca?
             - Obejdzie się. Szanuję swoje stopy, nie pozwolę ich deptać byle komu.
             - Już zapomniałem jaka jesteś miła i kulturalna….
             - A ty za to…
             - Syriuszu zapomniałeś chyba o mnie? – Eva bynajmniej nie czuła się bardzo poszkodowana tą sytuacją, ale wyczuwając początek ostrej wymiany zdań między wysoką szatynką a Blackiem, wolała skupić jego uwagę.
             - Ja? O tobie? – spytał z udawanym zdziwieniem, natychmiastowo przygarniając do siebie blondynkę. – Prędzej James zapomni o swoich gaciach! A nie, to faktycznie się już wydarzyło…
             Lily nie wiedziała co było śmieszniejsze: nadęte policzki Syriusza, który z wielkim trudem powstrzymywał się od śmiechu, czy czerwony ze złości Potter? Obie opcje były zaskakująco zabawne i nim minęły dwie sekundy, w całym przedziale słychać było chichranie, które bynajmniej nie spodobało się okularnikowi.
             - Ej, byliśmy w pierwszej klasie, ja nie przespałem całej nocy i się spieszyłem! Poza tym, obiecałeś zachować to w tajemnicy, ty tłusty baranie!
             - Tłusty? Ja? – długowłosy zamrugał powiekami, patrząc na przyjaciela z szokiem. – JA? TŁUSTY? Odszczekaj to, bo…
             - Wybacz, stary, ale od szczekania to ty tu jesteś – odparł zgryźliwe Rogacz, zadowolony, że zdołał wkurzyć Blacka.
             Kolejne pół godziny chłopcy spędzili na ciągłym przekrzykiwaniu się, co powoli doprowadzało resztę towarzystwa do szewskiej pasji. Dorcas i Remus próbowali skupić się na grze w Szachy Czarodziejów, Peter na obserwowaniu ich, Lily na książce, a Eva, jak zwykle, bujała w obłokach.
              - Nie chcę być niemiła, ale minęło już półtorej godziny odkąd sprzeczacie się o to samo i ja już naprawdę mam tego dość – warknęła Meadowes, akcentując ostatnie słowa.
              - Właśnie, dalibyście spokój – zgodził się Pettigrew, wzrok mając utkwiony w szachownicy, która dzięki znakomitemu zaklęciu Lily, unosiła się swobodnie w powietrzu, obojętna na wszelkie drżenia, które od czasu do czasu pojawiały się w pociągu.
              Dorcas wpatrywała się w szachy przez krótką chwilę, a potem z dziwną nutką rozdrażnienia, powiedziała:
               - Dostałam list.
               - Też mi nowość – prychnął Syriusz, wiedząc doskonale o liczbie jej durnowatych adoratorów. Nigdy nie lubił o nich rozmawiać, denerwowało go to. I znowu dobry humor szlag trafił.
               - Ale ten jest szczególny.
               - To znaczy? – wtrąciła się Lily, zerkając na dziewczynę znad czytanej książki.
               - Był... zaskakująco obraźliwy.
               Chłopaki momentalnie spojrzeli po sobie, próbując zamaskować rozbawienie na ich twarzach.
               - I... jaka była jego treść? – spytał powoli James, dobierając ostrożnie słowa. Gdyby Meadowes dowiedziała się, że to ich sprawka, czekałaby ich gorsza kara niż szlaban u Filcha.
               - Och, sami spójrzcie – odparła z przekąsem, oddając w ręce Evy niewielką kopertę, która u góry była rozerwana.
               Dziewczyna z niewinnym zaciekawieniem wyjęła pięknie pachnącą kartkę, na której widniał wierszyk. Od razu zaczęła go czytać na głos tak, by i reszta towarzystwa mogła znać jego treść.
               - … i handluje takimi jak ty frajerkami! – dokończyła swą wypowiedź, po czym schowała list do koperty i oddała ją właścicielce.
               Meadowes naprawdę próbowała zignorować fakt, że cała paczka z trudem powstrzymywała się przed śmiechem.
               - Och, jesteście niemożliwi! Jak dorwę tego S., to przysięgam, że…
               - Co powiedziałaś? – roześmiany do tej pory Syriusz, spoważniał nagle.
               - Że jesteście niemożliwi…
               - Nie, nie to, to drugie!
               - No… że dorwę tego S…
               - S.? – spytał niedowierzająco, marszcząc ze złości brwi. – Jesteś pewna, że to nie E., I., A.?
               - Tak, jestem pewna, baranie, przecież umiem czytać!
               - Czy ty coś wiesz? – spytała podejrzliwie Lily, spostrzegając jego podenerwowanie.
               - Ależ nie! – odparł szybko, przybierając postawę rozbawionego chłoptasia. – Jakiś koleś zrobił sobie z ciebie jaja, Dorc. To nic wielkiego, nie ma się co tak rozgo…
               - Czy ty właśnie próbujesz mnie uspokoić, debilu? – warknęła, patrząc na niego wzrokiem mordercy.
               - Syriusz próbuje tylko powiedzieć, że to nic wielkiego – odparła szybko Eva, ratując chłopaka z opresji. Widziała wyraźnie, że coś ukrywał, ale skoro nie chciał się podzielić tajemnicą z przyjaciółmi, powinni go zostawić w spokoju.
               - Właśnie, Dorcas, zwykły żart – zgodziła się Evans, powracając wzrokiem do lektury.
               - Niech wam będzie. Ale ja tak łatwo nie odpuszczę! Ten cały S. zapłaci za swój mało zabawny żarcik.
               Black głośno przełknął ślinę, czując się co raz bardziej beznadziejnie. Pragnął już tylko zemsty na Huncwocie, który napisał inicjał Łapy. Po kolei lustrował wzrokiem każdego chłopaka. Już na początku wyeliminował Petera, który od samego początku nie pałał entuzjazmem do tego kawału. Potem przyglądał się Lunatykowi. Wydawał się tak samo zaskoczony podpisem, jak sam czarnowłosy. W jego oczach widział słowa „nie patrz na mnie, to nie ja”. Więc pozostał mu już tylko…
               - Ej, Dorcas, jeśli tak bardzo ci na tym zależy, to spytaj się Jamesa. Mówił mi przed wakacjami, że słyszał o jakimś śmiałku, który chciał ci wykręcić numer. Może to właśnie on ci to wysłał? – spytał, idealnie udając obojętnego.
               Wraz z tymi słowami, Rogacza zatkało. Spojrzał natychmiastowo na przyjaciela, którego kąciki ust ledwo zauważalnie były uniesione ku górze. Ten durny bałwan próbował go właśnie zgładzić!
                - Naprawdę?!
                Meadowes z prędkością światła znalazła się przy okularniku, któremu wyraźnie mina zrzedła.
                - Gadaj natychmiast co to za jeden!
                - Ale ja już nie…
                - Gadaj!
                - Mówię ci przecież, że nie…
                - Gadaj, ale już!
                - Dorc, ja naprawdę nie pamię…
                - GADAJ!
                - Ok, ok! To jakiś Ślizgon…
                - Ślizgon?
                - Ślizgon.
                - Oj, Rogacz, chyba kręcisz – mruknął Syriusz, udając zdegustowanego.
                - Jak to kręci? – zwróciła się w jego stronę szatynka, mając wzrok wygłodniałego zwierzęcia. I to w dodatku mięsożernego.
                - No bo przecież jak niby nasz kochany James miałby się dowiedzieć o czymś takim? Że niby to zrobił Ślizgon? Przecież żaden z Domów by mu tego nie powiedział! A z tego co wiem, to my nie mamy przyjaciół wśród Slytherina.
                - Racja… Potter, GADAJ, kogo kryjesz!
                - Dorcas, ja nikogo nie… AŁA, to boli… Dorc, to naprawdę jakieś… Kurde, zostaw moje włosy! Układałem je przez godzinę! Ała! Nie wyrywaj mi… DORCAS!

niedziela, 9 września 2012

Rozdział I "Odjazd"

            - Gdzie jest moja szata?!
            - Co mnie obchodzi twoja szafa! Ja nie mogę znaleźć zapasowego pióra. Zresztą jaka…
            - Nie szafa, baranie, tylko szata. Mam ci przeliterować? Moja nowa szata. Matka mnie zabije, jeśli…
            - Ona była podobna do mojej?
            - Nie. Ciemnoróżowa z napisem „ Jednorożce żądzą!”. 
            - Od zawsze wiedziałem, że o takiej marzyłeś… Podkreślałaby kolor różu na twoich policzkach, kiedy Lily pojawia się w zasięgu twojego wzroku.
            Wielka szklana kula przeleciała przez pomieszczenie i z hukiem wyleciała przez okno. Bogu dzięki było otwarte, bo inaczej szyba musiałaby być naprawiana po raz szósty w tym miesiącu.
            - Już Dorcas lepiej celuje i to po całej kolejce kremowych piw.
            - Ekspert, co? Poszukaj mojej szaty, to ja ci znajdę pióro.
            - James, złotko, pragnę ci tylko przypomnieć, że od marca masz skończone siedemnaście lat… Chyba twój mały móżdżek zorientował się, że od pół roku możesz czarować poza szkołą?
            Potter palnął się otwartą dłonią w czoło, po czym zawołał:
            - Accio szata! – jakiś ciemny kształt wynurzył się spod sterty ręczników i powędrował do ręki chłopaka.
            - Ekhem.
            Okularnik odwrócił się w stronę Blacka, który patrzył nań wyczekująco.
            - Co?
            - Byłbyś łaskaw przywołać też moje pióro?
            Ustalmy jedno – sąsiadów Potterów z ulicy Firework Street nic nie mogło już zdziwić. Byli przyzwyczajeni do wszelakich dziwnych, szalonych i niebezpiecznych wybryków ich jedynego syna. W porównaniu z małym tsunami, które wywołał dziewięcioletni urwis kilkanaście lat temu lub nagłym wybiciem wszystkich szyb w promieniu dziesięciu metrów ( ach, te setki wyjących magnetofonów ze sklepu Zonka!), odgłosy przytłumionych przekleństw i zapalone światło na najwyższym piętrze, nie było niczym niezwykłym ani skrajnie niepokojącym.
            Sam dom rodziny Potterów był bardzo pięknym i dużym budynkiem, białym, eleganckim, ale nie staromodnym, zawsze otwartym dla bliskich i przyjaciół. Dwupiętrowy, bardziej wysoki niż szeroki, zajmował połowę sporej działki, której tylną częścią stanowił piękny, duży ogród. Wielkie okna na parterze zawsze zdobiły różnokolorowe kwiaty, które wydzielały piękny i urzekający zapach, nawet zimą. Państwo Potter zawsze chętnie wydawali przyjęcia, na które spraszali pół okolicy, przez co już dawno zdobyli sympatię otoczenia. Nie robili tego tylko przez wrodzoną życzliwość czy dobrą wolę. Był to także rodzaj rekompensaty za wybryki Jamesa, choć tamten, dzięki wrodzonemu urokowi, potrafił z nich sam doskonale wybrnąć. Także życie przy ulicy Firework Street biegło dość spokojnie, jeśli w ogóle mogło na tle ciągłych niepokojących i strasznych zdarzeń.
            Teoretycznie James i Syriusz powinni być spakowani od wczorajszego wieczora. Teoretycznie, bo praktycznie mieli do omówienia bardzo ważną kwestię. Właściwie gadał tylko i wyłącznie Potter, zacinając się co pięć minut i milcząc przez następne dwadzieścia. Po setnej próbie sklecenia jednego zdania, Syriusz, doprowadzony do ostateczności, oderwał się w końcu od układania opasłych podręczników w kufrze i z miną męczennika usiadł na pobliskim łóżku, przygotowując się psychicznie na długie i pogmatwane wywody swojego kumpla. Oczywiście sprawa dotyczyła nie kogo innego jak panny Evans. Black momentami nie wierzył, że ten zmieszany i pełen uczuć siedemnastolatek stojący naprzeciwko niego, to jego pewny siebie i zawadiacki towarzysz nocnych eskapad oraz towarzysz niedoli podczas szlabanów u Filcha. Po prostu nie mieściło mu się to w głowie. Zastanawiał się wtedy, czy jeśli on kiedykolwiek się zakocha, będzie wyglądał tak samo żałośnie i niepewnie.
            W każdym bądź razie, po dowartościowaniu jego ego, postanowił zostawić w cholerę wszelkie pakowanie i po raz pierwszy w życiu się wyspać.
            Teraz oboje odczuwali tego skutki. James co prawda miał skończone siedemnaście lat i mógł używać czarów poza Hogwartem, lecz woleli nie ryzykować z zaklęciami pakującymi. Najmniej szkodliwym efektem byłoby zawiązanie wszystkich ubrań w jeden, wielki supeł.
            Jedynym, co im pozostało, to staranie się upchnąć wszystko jak leci do byle jakich kufrów i porozdzielanie tego na miejscu.
* * *
            - James! – rozdarła się na cały dom pewna pięćdziesięciosiedmiolatka. Chwyciła się poręczy schodów, krzywiąc się przy okazji. Była czarownicą, a nie mogła nic poradzić na stały, tępy ból w prawej ręce. Jak to możliwe, że nawet eliksiry ze szpitala Św. Munga pomagały bardzo mało, jeśli w ogóle? Przymknęła oczy z postanowieniem, że nie pokaże Jamesowi, jak bardzo ją to martwi. Nabrała powietrza w płuca i pilnując, aby głos jej nie zadrżał, zawołała ponownie:
            - Jeśli zaraz nie zejdziesz na dół, to obiecuję, że gorzko tego pożałujesz!
            - Już, już! Nie można spokojnie wyszykować się na pierwszy dzień szkoły – ze schodów pędem zleciał siedemnastoletni chłopak. Jego włosy zostały "powyginane" we wszystkich możliwych kierunkach. Matka tylko przewróciła oczami, postanawiając zignorować fakt, iż jej ukochany syn wyglądał na co najmniej porażonego piorunem. A najlepiej dwoma.
            - A gdzie Syriusz?
            - Zaraz go zawołam – odrzekł chłopak, po czym nabrał multum powietrza w płuca. Dorea prowizorycznie zatkała uszy.
            - ŁAPA!!! CZY MÓGŁBYŚ ŁASKAWIE ZEJŚĆ NA DÓŁ, BO W PRZECIWIEŃSTWIE DO CIEBIE MI-SIĘ-SPIESZY! – James zaakcentował dobitnie ostatnie słowa. – Mam nadzieję, że usłyszał.
            - Na pewno – odpowiedziała matka, tłumiąc śmiech i starając się przybrać minę surowego rodzica.
            - Jakoś nie było tego po tobie widać, kiedy pół godziny układałeś włosy – po schodach zbiegł Syriusz. Nawet gdy się spieszył, w jego ruchach było widać pewną elegancję, której James zawsze mu zazdrościł.
            - Po za tym nie drzyj się tak, bo twojej kochanej mamie popękają bębenki.
            Dorea spojrzała z wdzięcznością na Blacka i gestem ręki zaprowadziła chłopców do obszernego przedpokoju, po czym zaczęła się szybko ubierać.
            - Za kilka minut ruszamy, więc jeśli czegoś zapomnieliście, to przypomnijcie to sobie teraz, później nie będę się wracać z wami do domu. Zresztą nie ważne, najwyżej prześlę wam to pocztą, bo na pewno czegoś zapomnicie – właśnie skończyła zakładać chustę i popatrzyła na swojego syna. Nagle poczuła rozrzewnienie, które ogarnęło cały jej umysł i ciało.
            - To ja może będę czekał przy świstokliku – powiedział Black, wyczuwając, że matka chce pożegnać się ze swoim jedynakiem. Wolał nie przeszkadzać. Mimo wszystko przecież nie należał do tej rodziny... "Niestety" – pomyślał, wychodząc.
            Dorea przypatrywała się dokładnie Jamesowi, starającemu się zawiązać sznurówki. " Bogu dzięki już przestał używać do tego różdżki. Nikt ich później nie mógł rozwiązać” – pomyślała. " Za kilka miesięcy skończy szkołę i najpewniej szybko się wyprowadzi. Potem znajdzie żonę i założy własną rodzinę... Będzie miał własne życie. Wybierze swój zawód... Ostatni raz odwożę go na peron i ostatni raz będę widzieć, jak jedzie do Hogwartu..."
            - Skarbie, a pomyśleć że tak niedawno byłeś małym chłopczykiem, latającym na miniaturowej miotełce po podwórku i drącym się w niebo głosy "Jeszcze chwila!", kiedy wołałam choćby na obiad... A teraz? Jesteś prawie dorosłym mężczyzną... – rzekła kobieta, a przed oczami stawały jej wszystkie ich wspólne chwile – urodziny, święta, wakacje...
            James skończył sznurować buty. Wyprostował się i z dobrodusznym uśmiechem popatrzył w te ogromne, ciemnoniebieskie oczy. Były to wyjątkowe oczy, w których zawsze znajdował miłość i bezpieczeństwo oraz bezapelacyjną akceptację (nawet na porozwalane ciuchy w pokoju na górze i wieczny bałagan). Przyglądał się regularnym rysom twarzy, już lekko nadszarpniętej zębem czasu. Wiedział, że jego matka nie należy do osób młodych. Można to było poznać po widocznych już zmarszczkach naokoło jej oczu i ust. Lekko uśmiechnięte usta nadal zachowały jednak koralową barwę, a w gęste, złote włosy wplatały się nici szarości. Ujął delikatnie dłoń matki i uścisnął ją mocno.
            - Mamusiu, przecież ja zawsze pozostanę twoim nieodpowiedzialnym i kochanym synkiem, który nie potrafi nawet porządnie złożyć ubrań. Za to uwielbia dawać ci kwiaty zawsze kiedy coś sknoci – rzekł, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
            - W takim razie za często dajesz mi kwiaty... – rzekła Dorea i oboje zaczęli się śmiać. Jeszcze raz pogładziła Jamesa po twarzy.
            - Pamiętaj – masz postarać się nie pakować w kłopoty, być w miarę rozsądnym i – najważniejsze – pisać do mnie regularnie, bo jeśli nie, to...
            - Wyrzucisz mnie z domu i nie dasz obiadu. 
            - To też. James… - popatrzyła na niego uważnie, ze źle skrywanym lękiem. – Uważaj na siebie. Czasy są ciężkie. Bądź odważny. Broń to, co kochasz. Ucz się. I… bądź dobrym człowiekiem.
Patrzyli na siebie w milczeniu i zrozumieniu, aż w końcu James przyciągnął ją do siebie i mocno objął.
            - Kocham cię, mamo. Musisz mi obiecać, że poradzisz sobie beze mnie, dobrze?
            - Mój własny syn dający mi upomnienia jak…
            - Obiecaj – powtórzył z naciskiem. – Jeśli wymogłem wczoraj taką samą obietnicę na tacie, na tobie też wymogę.
            - Obiecuję, synku – mruknęła, przykładając dłoń do jego policzka. – Obiecuję…
Oboje uśmiechnęli się do siebie ciepło.
* * *
            Stacja King's Cross nie wyglądała nietypowo dla zwykłego przychodnia. Normalne pociągi, normalne, pomazane ławki... Zwykła stacja kolejowa. No, może oprócz tego, że co jakiś czas pojawiały się całe rodziny, niosące ze sobą wielkie kufry, a do tego najczęściej sowy lub inne zwierzęta w klatkach. Następnie ci niecodzienni pasażerowie... znikali w ścianie peronu 9 3/4. Ale do tego można było się przyzwyczaić. 
            Dorea, James i Syriusz zdążyli udać się na peron i dostać w pobliże Exspressu Hogwart w zaskakującym jak na nich tempie. Zostało im dziesięć minut do odjazdu!
            - To naprawdę cud... – mruknęła kobieta, wyjmując bagaże z wózka.
            - Pomogę pani – powiedział Black i nie czekając na odpowiedź wyciągnął kufer swój i Pottera. 
            - Dziękuję, naprawdę nie trzeba było...
            - Owszem, trzeba – rzekł pewnie chłopak i spojrzał prosto w oczy matce swojego najlepszego kumpla, upewniając się wcześniej, czy Jamesa nie ma w pobliżu. Uspokoił się, widząc jak chłopak niecierpliwie wygląda kogoś w tłumie uczniów i ich rodzin.
            - Proszę pani... Chciałem pani tylko podziękować. To były najlepsze wakacje jakie miałem. I dziękuję, że pani i pani mąż w ogóle się zgodziliście na ten... układ. Większość rodziców...
            - Syriusz – przerwała mu Dorea, patrząc nań opiekuńczym wzrokiem. – Nie jesteśmy większością rodziców. Poza tym ufamy Jamesowi... przynajmniej w doborze przyjaciół. 
            - I tak chciałbym...
            - Wiem. Nie musisz. I nie chcę, żebyś dziękował. Syriusz... – urwała na chwilę, niepewna co ma dalej powiedzieć. 
            W końcu postanowiła go przytulić. Black stał, dosyć mocno zdziwiony i równie mocno zakłopotany. 
            - Zobaczysz. Poradzisz sobie.
            - Na pewno. I jeszcze raz...
            - Syriusz, RUSZ TYŁEK! Odjazd!
            James podbiegł szybko do matki, pocałował ją w policzek, chwycił kumpla za rękaw i jednocześnie zdołał mu wcisnąć dwie walizki. 
            - Do zobaczenia chłopcy! – zdołała krzyknąć pani Potter. Zaraz po tych słowach obydwaj zniknęli w głębi pociągu.