niedziela, 9 września 2012

Rozdział I "Odjazd"

            - Gdzie jest moja szata?!
            - Co mnie obchodzi twoja szafa! Ja nie mogę znaleźć zapasowego pióra. Zresztą jaka…
            - Nie szafa, baranie, tylko szata. Mam ci przeliterować? Moja nowa szata. Matka mnie zabije, jeśli…
            - Ona była podobna do mojej?
            - Nie. Ciemnoróżowa z napisem „ Jednorożce żądzą!”. 
            - Od zawsze wiedziałem, że o takiej marzyłeś… Podkreślałaby kolor różu na twoich policzkach, kiedy Lily pojawia się w zasięgu twojego wzroku.
            Wielka szklana kula przeleciała przez pomieszczenie i z hukiem wyleciała przez okno. Bogu dzięki było otwarte, bo inaczej szyba musiałaby być naprawiana po raz szósty w tym miesiącu.
            - Już Dorcas lepiej celuje i to po całej kolejce kremowych piw.
            - Ekspert, co? Poszukaj mojej szaty, to ja ci znajdę pióro.
            - James, złotko, pragnę ci tylko przypomnieć, że od marca masz skończone siedemnaście lat… Chyba twój mały móżdżek zorientował się, że od pół roku możesz czarować poza szkołą?
            Potter palnął się otwartą dłonią w czoło, po czym zawołał:
            - Accio szata! – jakiś ciemny kształt wynurzył się spod sterty ręczników i powędrował do ręki chłopaka.
            - Ekhem.
            Okularnik odwrócił się w stronę Blacka, który patrzył nań wyczekująco.
            - Co?
            - Byłbyś łaskaw przywołać też moje pióro?
            Ustalmy jedno – sąsiadów Potterów z ulicy Firework Street nic nie mogło już zdziwić. Byli przyzwyczajeni do wszelakich dziwnych, szalonych i niebezpiecznych wybryków ich jedynego syna. W porównaniu z małym tsunami, które wywołał dziewięcioletni urwis kilkanaście lat temu lub nagłym wybiciem wszystkich szyb w promieniu dziesięciu metrów ( ach, te setki wyjących magnetofonów ze sklepu Zonka!), odgłosy przytłumionych przekleństw i zapalone światło na najwyższym piętrze, nie było niczym niezwykłym ani skrajnie niepokojącym.
            Sam dom rodziny Potterów był bardzo pięknym i dużym budynkiem, białym, eleganckim, ale nie staromodnym, zawsze otwartym dla bliskich i przyjaciół. Dwupiętrowy, bardziej wysoki niż szeroki, zajmował połowę sporej działki, której tylną częścią stanowił piękny, duży ogród. Wielkie okna na parterze zawsze zdobiły różnokolorowe kwiaty, które wydzielały piękny i urzekający zapach, nawet zimą. Państwo Potter zawsze chętnie wydawali przyjęcia, na które spraszali pół okolicy, przez co już dawno zdobyli sympatię otoczenia. Nie robili tego tylko przez wrodzoną życzliwość czy dobrą wolę. Był to także rodzaj rekompensaty za wybryki Jamesa, choć tamten, dzięki wrodzonemu urokowi, potrafił z nich sam doskonale wybrnąć. Także życie przy ulicy Firework Street biegło dość spokojnie, jeśli w ogóle mogło na tle ciągłych niepokojących i strasznych zdarzeń.
            Teoretycznie James i Syriusz powinni być spakowani od wczorajszego wieczora. Teoretycznie, bo praktycznie mieli do omówienia bardzo ważną kwestię. Właściwie gadał tylko i wyłącznie Potter, zacinając się co pięć minut i milcząc przez następne dwadzieścia. Po setnej próbie sklecenia jednego zdania, Syriusz, doprowadzony do ostateczności, oderwał się w końcu od układania opasłych podręczników w kufrze i z miną męczennika usiadł na pobliskim łóżku, przygotowując się psychicznie na długie i pogmatwane wywody swojego kumpla. Oczywiście sprawa dotyczyła nie kogo innego jak panny Evans. Black momentami nie wierzył, że ten zmieszany i pełen uczuć siedemnastolatek stojący naprzeciwko niego, to jego pewny siebie i zawadiacki towarzysz nocnych eskapad oraz towarzysz niedoli podczas szlabanów u Filcha. Po prostu nie mieściło mu się to w głowie. Zastanawiał się wtedy, czy jeśli on kiedykolwiek się zakocha, będzie wyglądał tak samo żałośnie i niepewnie.
            W każdym bądź razie, po dowartościowaniu jego ego, postanowił zostawić w cholerę wszelkie pakowanie i po raz pierwszy w życiu się wyspać.
            Teraz oboje odczuwali tego skutki. James co prawda miał skończone siedemnaście lat i mógł używać czarów poza Hogwartem, lecz woleli nie ryzykować z zaklęciami pakującymi. Najmniej szkodliwym efektem byłoby zawiązanie wszystkich ubrań w jeden, wielki supeł.
            Jedynym, co im pozostało, to staranie się upchnąć wszystko jak leci do byle jakich kufrów i porozdzielanie tego na miejscu.
* * *
            - James! – rozdarła się na cały dom pewna pięćdziesięciosiedmiolatka. Chwyciła się poręczy schodów, krzywiąc się przy okazji. Była czarownicą, a nie mogła nic poradzić na stały, tępy ból w prawej ręce. Jak to możliwe, że nawet eliksiry ze szpitala Św. Munga pomagały bardzo mało, jeśli w ogóle? Przymknęła oczy z postanowieniem, że nie pokaże Jamesowi, jak bardzo ją to martwi. Nabrała powietrza w płuca i pilnując, aby głos jej nie zadrżał, zawołała ponownie:
            - Jeśli zaraz nie zejdziesz na dół, to obiecuję, że gorzko tego pożałujesz!
            - Już, już! Nie można spokojnie wyszykować się na pierwszy dzień szkoły – ze schodów pędem zleciał siedemnastoletni chłopak. Jego włosy zostały "powyginane" we wszystkich możliwych kierunkach. Matka tylko przewróciła oczami, postanawiając zignorować fakt, iż jej ukochany syn wyglądał na co najmniej porażonego piorunem. A najlepiej dwoma.
            - A gdzie Syriusz?
            - Zaraz go zawołam – odrzekł chłopak, po czym nabrał multum powietrza w płuca. Dorea prowizorycznie zatkała uszy.
            - ŁAPA!!! CZY MÓGŁBYŚ ŁASKAWIE ZEJŚĆ NA DÓŁ, BO W PRZECIWIEŃSTWIE DO CIEBIE MI-SIĘ-SPIESZY! – James zaakcentował dobitnie ostatnie słowa. – Mam nadzieję, że usłyszał.
            - Na pewno – odpowiedziała matka, tłumiąc śmiech i starając się przybrać minę surowego rodzica.
            - Jakoś nie było tego po tobie widać, kiedy pół godziny układałeś włosy – po schodach zbiegł Syriusz. Nawet gdy się spieszył, w jego ruchach było widać pewną elegancję, której James zawsze mu zazdrościł.
            - Po za tym nie drzyj się tak, bo twojej kochanej mamie popękają bębenki.
            Dorea spojrzała z wdzięcznością na Blacka i gestem ręki zaprowadziła chłopców do obszernego przedpokoju, po czym zaczęła się szybko ubierać.
            - Za kilka minut ruszamy, więc jeśli czegoś zapomnieliście, to przypomnijcie to sobie teraz, później nie będę się wracać z wami do domu. Zresztą nie ważne, najwyżej prześlę wam to pocztą, bo na pewno czegoś zapomnicie – właśnie skończyła zakładać chustę i popatrzyła na swojego syna. Nagle poczuła rozrzewnienie, które ogarnęło cały jej umysł i ciało.
            - To ja może będę czekał przy świstokliku – powiedział Black, wyczuwając, że matka chce pożegnać się ze swoim jedynakiem. Wolał nie przeszkadzać. Mimo wszystko przecież nie należał do tej rodziny... "Niestety" – pomyślał, wychodząc.
            Dorea przypatrywała się dokładnie Jamesowi, starającemu się zawiązać sznurówki. " Bogu dzięki już przestał używać do tego różdżki. Nikt ich później nie mógł rozwiązać” – pomyślała. " Za kilka miesięcy skończy szkołę i najpewniej szybko się wyprowadzi. Potem znajdzie żonę i założy własną rodzinę... Będzie miał własne życie. Wybierze swój zawód... Ostatni raz odwożę go na peron i ostatni raz będę widzieć, jak jedzie do Hogwartu..."
            - Skarbie, a pomyśleć że tak niedawno byłeś małym chłopczykiem, latającym na miniaturowej miotełce po podwórku i drącym się w niebo głosy "Jeszcze chwila!", kiedy wołałam choćby na obiad... A teraz? Jesteś prawie dorosłym mężczyzną... – rzekła kobieta, a przed oczami stawały jej wszystkie ich wspólne chwile – urodziny, święta, wakacje...
            James skończył sznurować buty. Wyprostował się i z dobrodusznym uśmiechem popatrzył w te ogromne, ciemnoniebieskie oczy. Były to wyjątkowe oczy, w których zawsze znajdował miłość i bezpieczeństwo oraz bezapelacyjną akceptację (nawet na porozwalane ciuchy w pokoju na górze i wieczny bałagan). Przyglądał się regularnym rysom twarzy, już lekko nadszarpniętej zębem czasu. Wiedział, że jego matka nie należy do osób młodych. Można to było poznać po widocznych już zmarszczkach naokoło jej oczu i ust. Lekko uśmiechnięte usta nadal zachowały jednak koralową barwę, a w gęste, złote włosy wplatały się nici szarości. Ujął delikatnie dłoń matki i uścisnął ją mocno.
            - Mamusiu, przecież ja zawsze pozostanę twoim nieodpowiedzialnym i kochanym synkiem, który nie potrafi nawet porządnie złożyć ubrań. Za to uwielbia dawać ci kwiaty zawsze kiedy coś sknoci – rzekł, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
            - W takim razie za często dajesz mi kwiaty... – rzekła Dorea i oboje zaczęli się śmiać. Jeszcze raz pogładziła Jamesa po twarzy.
            - Pamiętaj – masz postarać się nie pakować w kłopoty, być w miarę rozsądnym i – najważniejsze – pisać do mnie regularnie, bo jeśli nie, to...
            - Wyrzucisz mnie z domu i nie dasz obiadu. 
            - To też. James… - popatrzyła na niego uważnie, ze źle skrywanym lękiem. – Uważaj na siebie. Czasy są ciężkie. Bądź odważny. Broń to, co kochasz. Ucz się. I… bądź dobrym człowiekiem.
Patrzyli na siebie w milczeniu i zrozumieniu, aż w końcu James przyciągnął ją do siebie i mocno objął.
            - Kocham cię, mamo. Musisz mi obiecać, że poradzisz sobie beze mnie, dobrze?
            - Mój własny syn dający mi upomnienia jak…
            - Obiecaj – powtórzył z naciskiem. – Jeśli wymogłem wczoraj taką samą obietnicę na tacie, na tobie też wymogę.
            - Obiecuję, synku – mruknęła, przykładając dłoń do jego policzka. – Obiecuję…
Oboje uśmiechnęli się do siebie ciepło.
* * *
            Stacja King's Cross nie wyglądała nietypowo dla zwykłego przychodnia. Normalne pociągi, normalne, pomazane ławki... Zwykła stacja kolejowa. No, może oprócz tego, że co jakiś czas pojawiały się całe rodziny, niosące ze sobą wielkie kufry, a do tego najczęściej sowy lub inne zwierzęta w klatkach. Następnie ci niecodzienni pasażerowie... znikali w ścianie peronu 9 3/4. Ale do tego można było się przyzwyczaić. 
            Dorea, James i Syriusz zdążyli udać się na peron i dostać w pobliże Exspressu Hogwart w zaskakującym jak na nich tempie. Zostało im dziesięć minut do odjazdu!
            - To naprawdę cud... – mruknęła kobieta, wyjmując bagaże z wózka.
            - Pomogę pani – powiedział Black i nie czekając na odpowiedź wyciągnął kufer swój i Pottera. 
            - Dziękuję, naprawdę nie trzeba było...
            - Owszem, trzeba – rzekł pewnie chłopak i spojrzał prosto w oczy matce swojego najlepszego kumpla, upewniając się wcześniej, czy Jamesa nie ma w pobliżu. Uspokoił się, widząc jak chłopak niecierpliwie wygląda kogoś w tłumie uczniów i ich rodzin.
            - Proszę pani... Chciałem pani tylko podziękować. To były najlepsze wakacje jakie miałem. I dziękuję, że pani i pani mąż w ogóle się zgodziliście na ten... układ. Większość rodziców...
            - Syriusz – przerwała mu Dorea, patrząc nań opiekuńczym wzrokiem. – Nie jesteśmy większością rodziców. Poza tym ufamy Jamesowi... przynajmniej w doborze przyjaciół. 
            - I tak chciałbym...
            - Wiem. Nie musisz. I nie chcę, żebyś dziękował. Syriusz... – urwała na chwilę, niepewna co ma dalej powiedzieć. 
            W końcu postanowiła go przytulić. Black stał, dosyć mocno zdziwiony i równie mocno zakłopotany. 
            - Zobaczysz. Poradzisz sobie.
            - Na pewno. I jeszcze raz...
            - Syriusz, RUSZ TYŁEK! Odjazd!
            James podbiegł szybko do matki, pocałował ją w policzek, chwycił kumpla za rękaw i jednocześnie zdołał mu wcisnąć dwie walizki. 
            - Do zobaczenia chłopcy! – zdołała krzyknąć pani Potter. Zaraz po tych słowach obydwaj zniknęli w głębi pociągu.

1 komentarz:

  1. Zdecydowanie zbyt szybko się skończył ten rozdział. To niedobrze, bo już mam ochotę na dalszą część... Ehh. Muszę być cierpliwa i czekać. Podoba mi się opis matki Pottera, tego też zawsze brakowało w opowiadaniach, wszyscy skupiają się głównie na wątku Lily - James i zapominają o ich rodzinach, a to bardzo niedobrze, szczegóły są ważne! Cieszę się, że wplotłyście to w ten rozdział. Proszę, piszcie już dalej, nie mogę się doczekać utarczek między Huncwotami, a dziewczynami! No i wyjaśnień kim jest autor tego wiersza! Dawać, dawać!
    [mente-la-magia]

    OdpowiedzUsuń