Pociąg był jak zawsze wypchany do granic możliwości, więc mały Peter musiał systematycznie rozpychać się łokciami i co chwilę przepraszać każdego, komu nadepnął na stopę, szatę lub cokolwiek innego. Obawiał się, że gdyby nie Remus idący przed nim, już dawno zostałby zgnieciony przez otaczających go uczniów. W pewnym momencie runął jak długi na ziemię, wydając coś pomiędzy piskiem a głośnym jękiem. Lupin natychmiast się zatrzymał i odwrócił.
- Peter, co ci jest?
- Nic. Potknąłem się o tą durną walizkę… - wymamrotał, podnosząc się na łokciach i wskazując na ogromny przedmiot leżący na środku korytarza. Brunet podał mu z uśmiechem rękę i odsunął przeszkodę na bok.
- Patrz pod nogi, ja będę dalej torował przejście. Tłok jeszcze większy niż rok temu. Trzeba znaleźć dziewczyny, Eva mówiła, że zajmą nam przedział… Hej, może to ten? – wskazał na drzwi zasłonięte grubymi zasłonami. Wydobywały się z nich jakieś dzikie wrzaski. Otworzył je i od razu tego pożałował, bo musiał uniknąć gradu latających czekoladowych żab, które wydostały się na zewnątrz przedziału, uderzając każdego z pasażerów w różnorakie części ciała. Remus szybko zamknął drzwi.
- Nie, to chyba jednak nie one… Przepraszam, muszę przejść… Przepraszam… Jestem prefektem, przepraszam!... Mały, korytarz jest do przechodzenia, tu się nie kładzie na popołudniową drzemkę. - Jakiś pierwszoklasista zrobił urażoną minę, po czym pokazał język i ostentacyjnie zniknął w najbliższym przedziale. Lupin tylko pokręcił głową.
- Peter, czy my też się tak darliśmy i rozkładaliśmy gdzie popadnie, kiedy mieliśmy 11 lat?
- Wiesz, Remusie, właściwie, to James i Syriusz ciągle to robią…
- Masz całkowitą rację – potwierdził Lunatyk, śmiejąc się głośno. – Masz całkowitą rację…
Wodniste oczka spojrzały w górę z satysfakcją. Rzadko udawało mu się rozśmieszyć Remusa, szczególnie ostatnio, dlatego poczuł się wyjątkowo dumny ze swojego osiągnięcia. Mimo zmęczonej twarzy i potarganych włosów, Lupin wyglądał na naprawdę szczęśliwego. Zawsze tak było, kiedy miał się spotkać z przyjaciółmi. Peter także się cieszył. Dokładnie wiedział ile zawdzięcza pozostałym Huncwotom. Gdyby nie przyjaźń Syriusza, Jamesa i tego wysokiego bruneta, który właśnie torował im drogę, dalej byłby tylko małym, niezdarnym i ślamazarnym dzieciakiem z Gryffindor’u. Jak udało mu się ją zdobyć - sam nie wiedział, ale był z niej bardzo zadowolony. Czasem wydawała mu się ona najkorzystniejszą transakcją w jego całym dotychczasowym życiu.
Skrzywił się lekko, że mógł w ogóle użyć takiego porównania. Przecież to byli jego kumple… Popatrzył znowu na Remusa i wzdychając lekko, ruszył za nim dalej.
* * *
- AŁA, Dorcas, zabieraj tą torbę!
- No przepraszam bardzo, że muszę tu wgramolić swój kufer!
- Dziewczyny…
- Nie masz za co przepraszać, ale na przyszłość łaskawie uważaj, gdzie rzucasz swoją torebkę!
- Dziewczyny…
- Och, czyżbym zraniła twój ogromny mózg? Tak wielki, że zajmuje całą kanapę!
- Jak śmiesz…
- DZIEWCZYNY!
- CZEGO?! – wrzasnęły jednocześnie na Bogu ducha winną Evę, która w końcu straciła resztki cierpliwości.
- Torujecie przejście dla reszty uczniów – odparła spokojnie, siadając przy oknie.
Pierwsza zareagowała Lily. Natychmiast wstała z siedzenia i pomogła Meadowes przedostać kufer przez wąski próg, dzięki czemu kolejka zaczęła się powoli ruszać. Wciąż patrzyły na siebie spode łba, ale przynajmniej problem walizki był załatwiony; reszta była mniej ważna.
- Remus, a jeśli je przeoczyliśmy? – usłyszały znajomy głos, a po chwili w drzwiach przedziału znaleźli się wykończeni chłopcy.
- Wygląda na to, że jednak nie.
- Hej! – na szyję Lupina rzuciła się Evans, która po chwili przytuliła także Petera. Tą samą czynność powtórzyły za nią dziewczyny.
- Fajnie was znowu widzieć – rozpromieniła się Dorcas, kłótnię z Lily przemieszczając na drugi plan.
- Was również nam…
- NADCHODZIMY!
Do przedziału wparowała dwójka najprzystojniejszych chłopaków z Gryffindoru. Nawet sama Eva musiała przyznać, że odczuwała lekki gorąc na ich widok. Nie było to nic wielkiego, zwykłe, dziewczęce odczucia. Kochała ich, ale jako przyjaciół; byli dla niej jak bracia, których nigdy nie miała. Bronili ją przed natrętnymi chłopcami, doradzali jej, byli jak rodzeństwo. Watson nie mogła sobie ich wyobrazić jako kogoś innego.
- Lunatyk!
- Rogacz!
- Ekhem, przepraszam, że przeszkadzam wam w tym jakże rozczulającym przywitaniu, ale ja tu dźwigam dwa kufry! – sapnął czerwony z wysiłku Syriusz.
James parsknął śmiechem, pomagając przyjacielowi wtaszczyć je na górne półki.
- No, a teraz czekam na porządne przywitanie – rzekł, wyszczerzając zęby w jednym ze swoich zabójczych uśmiechów. Remus pokręcił głową ze zrezygnowaniem.
- Nigdy się nie zmienisz, prawda? – spytała Lily, podchodząc do niego i przytulając go po przyjacielsku.
- Może kiedyś się zmienię – odparł Syriusz. - Ale na razie nie zamierzam. Życie jest na to zbyt krótkie, Lily. Tak poza tym pięknie wyglądasz, ale udaj, że tego nie słyszałaś, bo James gotów mnie zamordować za jakikolwiek komplement skierowany w twoją stronę… Och, Rogusiu, nie najeżaj się tak! – żachnął się, mrugając do Pottera, który nie mógł się zdecydować, czy być zażenowanym, zirytowanym czy po prostu rozbawionym, przez co miał dosyć dziwną minę. - Starych przyzwyczajeń nie sposób wyplenić. A teraz, Lily, daj szansę naszej jędzowatej piękności, na pewno czekała na to całe dwa miesiące…
Meadowes zaśmiała się z niedowierzaniem i kpiną, po czym przechyliła lekko głowę, jakby myślała o jakimś figlu. Bardzo powoli podeszła do Blacka i kiedy ten już wyciągał ręce aby ją objąć, uskoczyła na bok i, unosząc wysoko głowę, podała mu wyprostowaną rękę.
- Witaj, mój drogi przyjacielu Syriuszu – James głośno parsknął. - Masz rację, czekałam całe dwa miesiące aby móc uścisnąć ci rękę, jak starym kompanom nocnych wypraw przystało.
- A miałaś się nie przyznawać! Skoro jednak jesteś taka oficjalna… - mruknął z przekąsem i błyskiem w oczach – to chyba powinienem się dostosować.
Powoli pochylił się nad dłonią dziewczyny i złożył na niej pocałunek, który trwał trochę dłużej, niż by rzeczywiście przystało. James głośno zagwizdał, Remus spojrzał przenikliwie na Blacka, Eva zachichotała a Lily zaczęła klaskać i śmiać się do rozpuku. Dorcas jedynie mierzyła się z Syriuszem spojrzeniami przez krótką chwilę, po czym oboje zaśmiali się cicho i wyprostowali.
- Czy mam cię teraz zaprosić do walca?
- Obejdzie się. Szanuję swoje stopy, nie pozwolę ich deptać byle komu.
- Już zapomniałem jaka jesteś miła i kulturalna….
- A ty za to…
- Syriuszu zapomniałeś chyba o mnie? – Eva bynajmniej nie czuła się bardzo poszkodowana tą sytuacją, ale wyczuwając początek ostrej wymiany zdań między wysoką szatynką a Blackiem, wolała skupić jego uwagę.
- Ja? O tobie? – spytał z udawanym zdziwieniem, natychmiastowo przygarniając do siebie blondynkę. – Prędzej James zapomni o swoich gaciach! A nie, to faktycznie się już wydarzyło…
Lily nie wiedziała co było śmieszniejsze: nadęte policzki Syriusza, który z wielkim trudem powstrzymywał się od śmiechu, czy czerwony ze złości Potter? Obie opcje były zaskakująco zabawne i nim minęły dwie sekundy, w całym przedziale słychać było chichranie, które bynajmniej nie spodobało się okularnikowi.
- Ej, byliśmy w pierwszej klasie, ja nie przespałem całej nocy i się spieszyłem! Poza tym, obiecałeś zachować to w tajemnicy, ty tłusty baranie!
- Tłusty? Ja? – długowłosy zamrugał powiekami, patrząc na przyjaciela z szokiem. – JA? TŁUSTY? Odszczekaj to, bo…
- Wybacz, stary, ale od szczekania to ty tu jesteś – odparł zgryźliwe Rogacz, zadowolony, że zdołał wkurzyć Blacka.
Kolejne pół godziny chłopcy spędzili na ciągłym przekrzykiwaniu się, co powoli doprowadzało resztę towarzystwa do szewskiej pasji. Dorcas i Remus próbowali skupić się na grze w Szachy Czarodziejów, Peter na obserwowaniu ich, Lily na książce, a Eva, jak zwykle, bujała w obłokach.
- Nie chcę być niemiła, ale minęło już półtorej godziny odkąd sprzeczacie się o to samo i ja już naprawdę mam tego dość – warknęła Meadowes, akcentując ostatnie słowa.
- Właśnie, dalibyście spokój – zgodził się Pettigrew, wzrok mając utkwiony w szachownicy, która dzięki znakomitemu zaklęciu Lily, unosiła się swobodnie w powietrzu, obojętna na wszelkie drżenia, które od czasu do czasu pojawiały się w pociągu.
Dorcas wpatrywała się w szachy przez krótką chwilę, a potem z dziwną nutką rozdrażnienia, powiedziała:
- Dostałam list.
- Też mi nowość – prychnął Syriusz, wiedząc doskonale o liczbie jej durnowatych adoratorów. Nigdy nie lubił o nich rozmawiać, denerwowało go to. I znowu dobry humor szlag trafił.
- Ale ten jest szczególny.
- To znaczy? – wtrąciła się Lily, zerkając na dziewczynę znad czytanej książki.
- Był... zaskakująco obraźliwy.
Chłopaki momentalnie spojrzeli po sobie, próbując zamaskować rozbawienie na ich twarzach.
- I... jaka była jego treść? – spytał powoli James, dobierając ostrożnie słowa. Gdyby Meadowes dowiedziała się, że to ich sprawka, czekałaby ich gorsza kara niż szlaban u Filcha.
- Och, sami spójrzcie – odparła z przekąsem, oddając w ręce Evy niewielką kopertę, która u góry była rozerwana.
Dziewczyna z niewinnym zaciekawieniem wyjęła pięknie pachnącą kartkę, na której widniał wierszyk. Od razu zaczęła go czytać na głos tak, by i reszta towarzystwa mogła znać jego treść.
- … i handluje takimi jak ty frajerkami! – dokończyła swą wypowiedź, po czym schowała list do koperty i oddała ją właścicielce.
Meadowes naprawdę próbowała zignorować fakt, że cała paczka z trudem powstrzymywała się przed śmiechem.
- Och, jesteście niemożliwi! Jak dorwę tego S., to przysięgam, że…
- Co powiedziałaś? – roześmiany do tej pory Syriusz, spoważniał nagle.
- Że jesteście niemożliwi…
- Nie, nie to, to drugie!
- No… że dorwę tego S…
- S.? – spytał niedowierzająco, marszcząc ze złości brwi. – Jesteś pewna, że to nie E., I., A.?
- Tak, jestem pewna, baranie, przecież umiem czytać!
- Czy ty coś wiesz? – spytała podejrzliwie Lily, spostrzegając jego podenerwowanie.
- Ależ nie! – odparł szybko, przybierając postawę rozbawionego chłoptasia. – Jakiś koleś zrobił sobie z ciebie jaja, Dorc. To nic wielkiego, nie ma się co tak rozgo…
- Czy ty właśnie próbujesz mnie uspokoić, debilu? – warknęła, patrząc na niego wzrokiem mordercy.
- Syriusz próbuje tylko powiedzieć, że to nic wielkiego – odparła szybko Eva, ratując chłopaka z opresji. Widziała wyraźnie, że coś ukrywał, ale skoro nie chciał się podzielić tajemnicą z przyjaciółmi, powinni go zostawić w spokoju.
- Właśnie, Dorcas, zwykły żart – zgodziła się Evans, powracając wzrokiem do lektury.
- Niech wam będzie. Ale ja tak łatwo nie odpuszczę! Ten cały S. zapłaci za swój mało zabawny żarcik.
Black głośno przełknął ślinę, czując się co raz bardziej beznadziejnie. Pragnął już tylko zemsty na Huncwocie, który napisał inicjał Łapy. Po kolei lustrował wzrokiem każdego chłopaka. Już na początku wyeliminował Petera, który od samego początku nie pałał entuzjazmem do tego kawału. Potem przyglądał się Lunatykowi. Wydawał się tak samo zaskoczony podpisem, jak sam czarnowłosy. W jego oczach widział słowa „nie patrz na mnie, to nie ja”. Więc pozostał mu już tylko…
- Ej, Dorcas, jeśli tak bardzo ci na tym zależy, to spytaj się Jamesa. Mówił mi przed wakacjami, że słyszał o jakimś śmiałku, który chciał ci wykręcić numer. Może to właśnie on ci to wysłał? – spytał, idealnie udając obojętnego.
Wraz z tymi słowami, Rogacza zatkało. Spojrzał natychmiastowo na przyjaciela, którego kąciki ust ledwo zauważalnie były uniesione ku górze. Ten durny bałwan próbował go właśnie zgładzić!
- Naprawdę?!
Meadowes z prędkością światła znalazła się przy okularniku, któremu wyraźnie mina zrzedła.
- Gadaj natychmiast co to za jeden!
- Ale ja już nie…
- Gadaj!
- Mówię ci przecież, że nie…
- Gadaj, ale już!
- Dorc, ja naprawdę nie pamię…
- GADAJ!
- Ok, ok! To jakiś Ślizgon…
- Ślizgon?
- Ślizgon.
- Oj, Rogacz, chyba kręcisz – mruknął Syriusz, udając zdegustowanego.
- Jak to kręci? – zwróciła się w jego stronę szatynka, mając wzrok wygłodniałego zwierzęcia. I to w dodatku mięsożernego.
- No bo przecież jak niby nasz kochany James miałby się dowiedzieć o czymś takim? Że niby to zrobił Ślizgon? Przecież żaden z Domów by mu tego nie powiedział! A z tego co wiem, to my nie mamy przyjaciół wśród Slytherina.
- Racja… Potter, GADAJ, kogo kryjesz!
- Dorcas, ja nikogo nie… AŁA, to boli… Dorc, to naprawdę jakieś… Kurde, zostaw moje włosy! Układałem je przez godzinę! Ała! Nie wyrywaj mi… DORCAS!
sobota, 15 września 2012
niedziela, 9 września 2012
Rozdział I "Odjazd"
- Gdzie jest moja szata?!
- Co mnie obchodzi twoja szafa! Ja nie mogę znaleźć zapasowego pióra. Zresztą jaka…
- Nie szafa, baranie, tylko szata. Mam ci przeliterować? Moja nowa szata. Matka mnie zabije, jeśli…
- Ona była podobna do mojej?
- Nie. Ciemnoróżowa z napisem „ Jednorożce żądzą!”.
- Od zawsze wiedziałem, że o takiej marzyłeś… Podkreślałaby kolor różu na twoich policzkach, kiedy Lily pojawia się w zasięgu twojego wzroku.
Wielka szklana kula przeleciała przez pomieszczenie i z hukiem wyleciała przez okno. Bogu dzięki było otwarte, bo inaczej szyba musiałaby być naprawiana po raz szósty w tym miesiącu.
- Już Dorcas lepiej celuje i to po całej kolejce kremowych piw.
- Ekspert, co? Poszukaj mojej szaty, to ja ci znajdę pióro.
- James, złotko, pragnę ci tylko przypomnieć, że od marca masz skończone siedemnaście lat… Chyba twój mały móżdżek zorientował się, że od pół roku możesz czarować poza szkołą?
Potter palnął się otwartą dłonią w czoło, po czym zawołał:
- Accio szata! – jakiś ciemny kształt wynurzył się spod sterty ręczników i powędrował do ręki chłopaka.
- Ekhem.
Okularnik odwrócił się w stronę Blacka, który patrzył nań wyczekująco.
- Co?
- Byłbyś łaskaw przywołać też moje pióro?
Ustalmy jedno – sąsiadów Potterów z ulicy Firework Street nic nie mogło już zdziwić. Byli przyzwyczajeni do wszelakich dziwnych, szalonych i niebezpiecznych wybryków ich jedynego syna. W porównaniu z małym tsunami, które wywołał dziewięcioletni urwis kilkanaście lat temu lub nagłym wybiciem wszystkich szyb w promieniu dziesięciu metrów ( ach, te setki wyjących magnetofonów ze sklepu Zonka!), odgłosy przytłumionych przekleństw i zapalone światło na najwyższym piętrze, nie było niczym niezwykłym ani skrajnie niepokojącym.
Sam dom rodziny Potterów był bardzo pięknym i dużym budynkiem, białym, eleganckim, ale nie staromodnym, zawsze otwartym dla bliskich i przyjaciół. Dwupiętrowy, bardziej wysoki niż szeroki, zajmował połowę sporej działki, której tylną częścią stanowił piękny, duży ogród. Wielkie okna na parterze zawsze zdobiły różnokolorowe kwiaty, które wydzielały piękny i urzekający zapach, nawet zimą. Państwo Potter zawsze chętnie wydawali przyjęcia, na które spraszali pół okolicy, przez co już dawno zdobyli sympatię otoczenia. Nie robili tego tylko przez wrodzoną życzliwość czy dobrą wolę. Był to także rodzaj rekompensaty za wybryki Jamesa, choć tamten, dzięki wrodzonemu urokowi, potrafił z nich sam doskonale wybrnąć. Także życie przy ulicy Firework Street biegło dość spokojnie, jeśli w ogóle mogło na tle ciągłych niepokojących i strasznych zdarzeń.
Teoretycznie James i Syriusz powinni być spakowani od wczorajszego wieczora. Teoretycznie, bo praktycznie mieli do omówienia bardzo ważną kwestię. Właściwie gadał tylko i wyłącznie Potter, zacinając się co pięć minut i milcząc przez następne dwadzieścia. Po setnej próbie sklecenia jednego zdania, Syriusz, doprowadzony do ostateczności, oderwał się w końcu od układania opasłych podręczników w kufrze i z miną męczennika usiadł na pobliskim łóżku, przygotowując się psychicznie na długie i pogmatwane wywody swojego kumpla. Oczywiście sprawa dotyczyła nie kogo innego jak panny Evans. Black momentami nie wierzył, że ten zmieszany i pełen uczuć siedemnastolatek stojący naprzeciwko niego, to jego pewny siebie i zawadiacki towarzysz nocnych eskapad oraz towarzysz niedoli podczas szlabanów u Filcha. Po prostu nie mieściło mu się to w głowie. Zastanawiał się wtedy, czy jeśli on kiedykolwiek się zakocha, będzie wyglądał tak samo żałośnie i niepewnie.
W każdym bądź razie, po dowartościowaniu jego ego, postanowił zostawić w cholerę wszelkie pakowanie i po raz pierwszy w życiu się wyspać.
Teraz oboje odczuwali tego skutki. James co prawda miał skończone siedemnaście lat i mógł używać czarów poza Hogwartem, lecz woleli nie ryzykować z zaklęciami pakującymi. Najmniej szkodliwym efektem byłoby zawiązanie wszystkich ubrań w jeden, wielki supeł.
Jedynym, co im pozostało, to staranie się upchnąć wszystko jak leci do byle jakich kufrów i porozdzielanie tego na miejscu.
- A gdzie Syriusz?
- Zaraz go zawołam – odrzekł chłopak, po czym nabrał multum powietrza w płuca. Dorea prowizorycznie zatkała uszy.
- ŁAPA!!! CZY MÓGŁBYŚ ŁASKAWIE ZEJŚĆ NA DÓŁ, BO W PRZECIWIEŃSTWIE DO CIEBIE MI-SIĘ-SPIESZY! – James zaakcentował dobitnie ostatnie słowa. – Mam nadzieję, że usłyszał.
- Na pewno – odpowiedziała matka, tłumiąc śmiech i starając się przybrać minę surowego rodzica.
- Jakoś nie było tego po tobie widać, kiedy pół godziny układałeś włosy – po schodach zbiegł Syriusz. Nawet gdy się spieszył, w jego ruchach było widać pewną elegancję, której James zawsze mu zazdrościł.
- Po za tym nie drzyj się tak, bo twojej kochanej mamie popękają bębenki.
Dorea spojrzała z wdzięcznością na Blacka i gestem ręki zaprowadziła chłopców do obszernego przedpokoju, po czym zaczęła się szybko ubierać.
- Za kilka minut ruszamy, więc jeśli czegoś zapomnieliście, to przypomnijcie to sobie teraz, później nie będę się wracać z wami do domu. Zresztą nie ważne, najwyżej prześlę wam to pocztą, bo na pewno czegoś zapomnicie – właśnie skończyła zakładać chustę i popatrzyła na swojego syna. Nagle poczuła rozrzewnienie, które ogarnęło cały jej umysł i ciało.
- To ja może będę czekał przy świstokliku – powiedział Black, wyczuwając, że matka chce pożegnać się ze swoim jedynakiem. Wolał nie przeszkadzać. Mimo wszystko przecież nie należał do tej rodziny... "Niestety" – pomyślał, wychodząc.
Dorea przypatrywała się dokładnie Jamesowi, starającemu się zawiązać sznurówki. " Bogu dzięki już przestał używać do tego różdżki. Nikt ich później nie mógł rozwiązać” – pomyślała. " Za kilka miesięcy skończy szkołę i najpewniej szybko się wyprowadzi. Potem znajdzie żonę i założy własną rodzinę... Będzie miał własne życie. Wybierze swój zawód... Ostatni raz odwożę go na peron i ostatni raz będę widzieć, jak jedzie do Hogwartu..."
- Skarbie, a pomyśleć że tak niedawno byłeś małym chłopczykiem, latającym na miniaturowej miotełce po podwórku i drącym się w niebo głosy "Jeszcze chwila!", kiedy wołałam choćby na obiad... A teraz? Jesteś prawie dorosłym mężczyzną... – rzekła kobieta, a przed oczami stawały jej wszystkie ich wspólne chwile – urodziny, święta, wakacje...
James skończył sznurować buty. Wyprostował się i z dobrodusznym uśmiechem popatrzył w te ogromne, ciemnoniebieskie oczy. Były to wyjątkowe oczy, w których zawsze znajdował miłość i bezpieczeństwo oraz bezapelacyjną akceptację (nawet na porozwalane ciuchy w pokoju na górze i wieczny bałagan). Przyglądał się regularnym rysom twarzy, już lekko nadszarpniętej zębem czasu. Wiedział, że jego matka nie należy do osób młodych. Można to było poznać po widocznych już zmarszczkach naokoło jej oczu i ust. Lekko uśmiechnięte usta nadal zachowały jednak koralową barwę, a w gęste, złote włosy wplatały się nici szarości. Ujął delikatnie dłoń matki i uścisnął ją mocno.
- Mamusiu, przecież ja zawsze pozostanę twoim nieodpowiedzialnym i kochanym synkiem, który nie potrafi nawet porządnie złożyć ubrań. Za to uwielbia dawać ci kwiaty zawsze kiedy coś sknoci – rzekł, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
- W takim razie za często dajesz mi kwiaty... – rzekła Dorea i oboje zaczęli się śmiać. Jeszcze raz pogładziła Jamesa po twarzy.
- Pamiętaj – masz postarać się nie pakować w kłopoty, być w miarę rozsądnym i – najważniejsze – pisać do mnie regularnie, bo jeśli nie, to...
- Wyrzucisz mnie z domu i nie dasz obiadu.
- To też. James… - popatrzyła na niego uważnie, ze źle skrywanym lękiem. – Uważaj na siebie. Czasy są ciężkie. Bądź odważny. Broń to, co kochasz. Ucz się. I… bądź dobrym człowiekiem.
Patrzyli na siebie w milczeniu i zrozumieniu, aż w końcu James przyciągnął ją do siebie i mocno objął.
- Kocham cię, mamo. Musisz mi obiecać, że poradzisz sobie beze mnie, dobrze?
- Mój własny syn dający mi upomnienia jak…
- Obiecaj – powtórzył z naciskiem. – Jeśli wymogłem wczoraj taką samą obietnicę na tacie, na tobie też wymogę.
- Obiecuję, synku – mruknęła, przykładając dłoń do jego policzka. – Obiecuję…
Oboje uśmiechnęli się do siebie ciepło.
- To naprawdę cud... – mruknęła kobieta, wyjmując bagaże z wózka.
- Pomogę pani – powiedział Black i nie czekając na odpowiedź wyciągnął kufer swój i Pottera.
- Dziękuję, naprawdę nie trzeba było...
- Owszem, trzeba – rzekł pewnie chłopak i spojrzał prosto w oczy matce swojego najlepszego kumpla, upewniając się wcześniej, czy Jamesa nie ma w pobliżu. Uspokoił się, widząc jak chłopak niecierpliwie wygląda kogoś w tłumie uczniów i ich rodzin.
- Proszę pani... Chciałem pani tylko podziękować. To były najlepsze wakacje jakie miałem. I dziękuję, że pani i pani mąż w ogóle się zgodziliście na ten... układ. Większość rodziców...
- Syriusz – przerwała mu Dorea, patrząc nań opiekuńczym wzrokiem. – Nie jesteśmy większością rodziców. Poza tym ufamy Jamesowi... przynajmniej w doborze przyjaciół.
- I tak chciałbym...
- Wiem. Nie musisz. I nie chcę, żebyś dziękował. Syriusz... – urwała na chwilę, niepewna co ma dalej powiedzieć.
W końcu postanowiła go przytulić. Black stał, dosyć mocno zdziwiony i równie mocno zakłopotany.
- Zobaczysz. Poradzisz sobie.
- Na pewno. I jeszcze raz...
- Syriusz, RUSZ TYŁEK! Odjazd!
James podbiegł szybko do matki, pocałował ją w policzek, chwycił kumpla za rękaw i jednocześnie zdołał mu wcisnąć dwie walizki.
- Do zobaczenia chłopcy! – zdołała krzyknąć pani Potter. Zaraz po tych słowach obydwaj zniknęli w głębi pociągu.
- Co mnie obchodzi twoja szafa! Ja nie mogę znaleźć zapasowego pióra. Zresztą jaka…
- Nie szafa, baranie, tylko szata. Mam ci przeliterować? Moja nowa szata. Matka mnie zabije, jeśli…
- Ona była podobna do mojej?
- Nie. Ciemnoróżowa z napisem „ Jednorożce żądzą!”.
- Od zawsze wiedziałem, że o takiej marzyłeś… Podkreślałaby kolor różu na twoich policzkach, kiedy Lily pojawia się w zasięgu twojego wzroku.
Wielka szklana kula przeleciała przez pomieszczenie i z hukiem wyleciała przez okno. Bogu dzięki było otwarte, bo inaczej szyba musiałaby być naprawiana po raz szósty w tym miesiącu.
- Już Dorcas lepiej celuje i to po całej kolejce kremowych piw.
- Ekspert, co? Poszukaj mojej szaty, to ja ci znajdę pióro.
- James, złotko, pragnę ci tylko przypomnieć, że od marca masz skończone siedemnaście lat… Chyba twój mały móżdżek zorientował się, że od pół roku możesz czarować poza szkołą?
Potter palnął się otwartą dłonią w czoło, po czym zawołał:
- Accio szata! – jakiś ciemny kształt wynurzył się spod sterty ręczników i powędrował do ręki chłopaka.
- Ekhem.
Okularnik odwrócił się w stronę Blacka, który patrzył nań wyczekująco.
- Co?
- Byłbyś łaskaw przywołać też moje pióro?
Ustalmy jedno – sąsiadów Potterów z ulicy Firework Street nic nie mogło już zdziwić. Byli przyzwyczajeni do wszelakich dziwnych, szalonych i niebezpiecznych wybryków ich jedynego syna. W porównaniu z małym tsunami, które wywołał dziewięcioletni urwis kilkanaście lat temu lub nagłym wybiciem wszystkich szyb w promieniu dziesięciu metrów ( ach, te setki wyjących magnetofonów ze sklepu Zonka!), odgłosy przytłumionych przekleństw i zapalone światło na najwyższym piętrze, nie było niczym niezwykłym ani skrajnie niepokojącym.
Sam dom rodziny Potterów był bardzo pięknym i dużym budynkiem, białym, eleganckim, ale nie staromodnym, zawsze otwartym dla bliskich i przyjaciół. Dwupiętrowy, bardziej wysoki niż szeroki, zajmował połowę sporej działki, której tylną częścią stanowił piękny, duży ogród. Wielkie okna na parterze zawsze zdobiły różnokolorowe kwiaty, które wydzielały piękny i urzekający zapach, nawet zimą. Państwo Potter zawsze chętnie wydawali przyjęcia, na które spraszali pół okolicy, przez co już dawno zdobyli sympatię otoczenia. Nie robili tego tylko przez wrodzoną życzliwość czy dobrą wolę. Był to także rodzaj rekompensaty za wybryki Jamesa, choć tamten, dzięki wrodzonemu urokowi, potrafił z nich sam doskonale wybrnąć. Także życie przy ulicy Firework Street biegło dość spokojnie, jeśli w ogóle mogło na tle ciągłych niepokojących i strasznych zdarzeń.
Teoretycznie James i Syriusz powinni być spakowani od wczorajszego wieczora. Teoretycznie, bo praktycznie mieli do omówienia bardzo ważną kwestię. Właściwie gadał tylko i wyłącznie Potter, zacinając się co pięć minut i milcząc przez następne dwadzieścia. Po setnej próbie sklecenia jednego zdania, Syriusz, doprowadzony do ostateczności, oderwał się w końcu od układania opasłych podręczników w kufrze i z miną męczennika usiadł na pobliskim łóżku, przygotowując się psychicznie na długie i pogmatwane wywody swojego kumpla. Oczywiście sprawa dotyczyła nie kogo innego jak panny Evans. Black momentami nie wierzył, że ten zmieszany i pełen uczuć siedemnastolatek stojący naprzeciwko niego, to jego pewny siebie i zawadiacki towarzysz nocnych eskapad oraz towarzysz niedoli podczas szlabanów u Filcha. Po prostu nie mieściło mu się to w głowie. Zastanawiał się wtedy, czy jeśli on kiedykolwiek się zakocha, będzie wyglądał tak samo żałośnie i niepewnie.
W każdym bądź razie, po dowartościowaniu jego ego, postanowił zostawić w cholerę wszelkie pakowanie i po raz pierwszy w życiu się wyspać.
Teraz oboje odczuwali tego skutki. James co prawda miał skończone siedemnaście lat i mógł używać czarów poza Hogwartem, lecz woleli nie ryzykować z zaklęciami pakującymi. Najmniej szkodliwym efektem byłoby zawiązanie wszystkich ubrań w jeden, wielki supeł.
Jedynym, co im pozostało, to staranie się upchnąć wszystko jak leci do byle jakich kufrów i porozdzielanie tego na miejscu.
* * *
- James! – rozdarła się na cały dom pewna pięćdziesięciosiedmiolatka. Chwyciła się poręczy schodów, krzywiąc się przy okazji. Była czarownicą, a nie mogła nic poradzić na stały, tępy ból w prawej ręce. Jak to możliwe, że nawet eliksiry ze szpitala Św. Munga pomagały bardzo mało, jeśli w ogóle? Przymknęła oczy z postanowieniem, że nie pokaże Jamesowi, jak bardzo ją to martwi. Nabrała powietrza w płuca i pilnując, aby głos jej nie zadrżał, zawołała ponownie:
- Jeśli zaraz nie zejdziesz na dół, to obiecuję, że gorzko tego pożałujesz!
- Już, już! Nie można spokojnie wyszykować się na pierwszy dzień szkoły – ze schodów pędem zleciał siedemnastoletni chłopak. Jego włosy zostały "powyginane" we wszystkich możliwych kierunkach. Matka tylko przewróciła oczami, postanawiając zignorować fakt, iż jej ukochany syn wyglądał na co najmniej porażonego piorunem. A najlepiej dwoma.- A gdzie Syriusz?
- Zaraz go zawołam – odrzekł chłopak, po czym nabrał multum powietrza w płuca. Dorea prowizorycznie zatkała uszy.
- ŁAPA!!! CZY MÓGŁBYŚ ŁASKAWIE ZEJŚĆ NA DÓŁ, BO W PRZECIWIEŃSTWIE DO CIEBIE MI-SIĘ-SPIESZY! – James zaakcentował dobitnie ostatnie słowa. – Mam nadzieję, że usłyszał.
- Na pewno – odpowiedziała matka, tłumiąc śmiech i starając się przybrać minę surowego rodzica.
- Jakoś nie było tego po tobie widać, kiedy pół godziny układałeś włosy – po schodach zbiegł Syriusz. Nawet gdy się spieszył, w jego ruchach było widać pewną elegancję, której James zawsze mu zazdrościł.
- Po za tym nie drzyj się tak, bo twojej kochanej mamie popękają bębenki.
Dorea spojrzała z wdzięcznością na Blacka i gestem ręki zaprowadziła chłopców do obszernego przedpokoju, po czym zaczęła się szybko ubierać.
- Za kilka minut ruszamy, więc jeśli czegoś zapomnieliście, to przypomnijcie to sobie teraz, później nie będę się wracać z wami do domu. Zresztą nie ważne, najwyżej prześlę wam to pocztą, bo na pewno czegoś zapomnicie – właśnie skończyła zakładać chustę i popatrzyła na swojego syna. Nagle poczuła rozrzewnienie, które ogarnęło cały jej umysł i ciało.
- To ja może będę czekał przy świstokliku – powiedział Black, wyczuwając, że matka chce pożegnać się ze swoim jedynakiem. Wolał nie przeszkadzać. Mimo wszystko przecież nie należał do tej rodziny... "Niestety" – pomyślał, wychodząc.
Dorea przypatrywała się dokładnie Jamesowi, starającemu się zawiązać sznurówki. " Bogu dzięki już przestał używać do tego różdżki. Nikt ich później nie mógł rozwiązać” – pomyślała. " Za kilka miesięcy skończy szkołę i najpewniej szybko się wyprowadzi. Potem znajdzie żonę i założy własną rodzinę... Będzie miał własne życie. Wybierze swój zawód... Ostatni raz odwożę go na peron i ostatni raz będę widzieć, jak jedzie do Hogwartu..."
- Skarbie, a pomyśleć że tak niedawno byłeś małym chłopczykiem, latającym na miniaturowej miotełce po podwórku i drącym się w niebo głosy "Jeszcze chwila!", kiedy wołałam choćby na obiad... A teraz? Jesteś prawie dorosłym mężczyzną... – rzekła kobieta, a przed oczami stawały jej wszystkie ich wspólne chwile – urodziny, święta, wakacje...
James skończył sznurować buty. Wyprostował się i z dobrodusznym uśmiechem popatrzył w te ogromne, ciemnoniebieskie oczy. Były to wyjątkowe oczy, w których zawsze znajdował miłość i bezpieczeństwo oraz bezapelacyjną akceptację (nawet na porozwalane ciuchy w pokoju na górze i wieczny bałagan). Przyglądał się regularnym rysom twarzy, już lekko nadszarpniętej zębem czasu. Wiedział, że jego matka nie należy do osób młodych. Można to było poznać po widocznych już zmarszczkach naokoło jej oczu i ust. Lekko uśmiechnięte usta nadal zachowały jednak koralową barwę, a w gęste, złote włosy wplatały się nici szarości. Ujął delikatnie dłoń matki i uścisnął ją mocno.
- Mamusiu, przecież ja zawsze pozostanę twoim nieodpowiedzialnym i kochanym synkiem, który nie potrafi nawet porządnie złożyć ubrań. Za to uwielbia dawać ci kwiaty zawsze kiedy coś sknoci – rzekł, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
- W takim razie za często dajesz mi kwiaty... – rzekła Dorea i oboje zaczęli się śmiać. Jeszcze raz pogładziła Jamesa po twarzy.
- Pamiętaj – masz postarać się nie pakować w kłopoty, być w miarę rozsądnym i – najważniejsze – pisać do mnie regularnie, bo jeśli nie, to...
- Wyrzucisz mnie z domu i nie dasz obiadu.
- To też. James… - popatrzyła na niego uważnie, ze źle skrywanym lękiem. – Uważaj na siebie. Czasy są ciężkie. Bądź odważny. Broń to, co kochasz. Ucz się. I… bądź dobrym człowiekiem.
Patrzyli na siebie w milczeniu i zrozumieniu, aż w końcu James przyciągnął ją do siebie i mocno objął.
- Kocham cię, mamo. Musisz mi obiecać, że poradzisz sobie beze mnie, dobrze?
- Mój własny syn dający mi upomnienia jak…
- Obiecaj – powtórzył z naciskiem. – Jeśli wymogłem wczoraj taką samą obietnicę na tacie, na tobie też wymogę.
- Obiecuję, synku – mruknęła, przykładając dłoń do jego policzka. – Obiecuję…
Oboje uśmiechnęli się do siebie ciepło.
* * *
Stacja King's Cross nie wyglądała nietypowo dla zwykłego przychodnia. Normalne pociągi, normalne, pomazane ławki... Zwykła stacja kolejowa. No, może oprócz tego, że co jakiś czas pojawiały się całe rodziny, niosące ze sobą wielkie kufry, a do tego najczęściej sowy lub inne zwierzęta w klatkach. Następnie ci niecodzienni pasażerowie... znikali w ścianie peronu 9 3/4. Ale do tego można było się przyzwyczaić.
Dorea, James i Syriusz zdążyli udać się na peron i dostać w pobliże Exspressu Hogwart w zaskakującym jak na nich tempie. Zostało im dziesięć minut do odjazdu!- To naprawdę cud... – mruknęła kobieta, wyjmując bagaże z wózka.
- Pomogę pani – powiedział Black i nie czekając na odpowiedź wyciągnął kufer swój i Pottera.
- Dziękuję, naprawdę nie trzeba było...
- Owszem, trzeba – rzekł pewnie chłopak i spojrzał prosto w oczy matce swojego najlepszego kumpla, upewniając się wcześniej, czy Jamesa nie ma w pobliżu. Uspokoił się, widząc jak chłopak niecierpliwie wygląda kogoś w tłumie uczniów i ich rodzin.
- Proszę pani... Chciałem pani tylko podziękować. To były najlepsze wakacje jakie miałem. I dziękuję, że pani i pani mąż w ogóle się zgodziliście na ten... układ. Większość rodziców...
- Syriusz – przerwała mu Dorea, patrząc nań opiekuńczym wzrokiem. – Nie jesteśmy większością rodziców. Poza tym ufamy Jamesowi... przynajmniej w doborze przyjaciół.
- I tak chciałbym...
- Wiem. Nie musisz. I nie chcę, żebyś dziękował. Syriusz... – urwała na chwilę, niepewna co ma dalej powiedzieć.
W końcu postanowiła go przytulić. Black stał, dosyć mocno zdziwiony i równie mocno zakłopotany.
- Zobaczysz. Poradzisz sobie.
- Na pewno. I jeszcze raz...
- Syriusz, RUSZ TYŁEK! Odjazd!
James podbiegł szybko do matki, pocałował ją w policzek, chwycił kumpla za rękaw i jednocześnie zdołał mu wcisnąć dwie walizki.
- Do zobaczenia chłopcy! – zdołała krzyknąć pani Potter. Zaraz po tych słowach obydwaj zniknęli w głębi pociągu.
piątek, 7 września 2012
Prolog
Upalny dzień dochodził powoli do końca. Liście drzew
leniwie szumiały wraz z każdym powiewem przyjemnego wiatru, a pomarańczowe
słońce chowało się za horyzontem.
Siedząca na parapecie dziewczyna trzymała w ręku stosik listów. Każdy był otwarty i zaadresowany do tej samej osoby – Lily Evans.
- Kochanie, kolacja! – usłyszała głos swej matki, wołający ją z kuchni.
- Idę, mamo! – odparła równie głośno, nie spiesząc się jednak. Wiedziała, że zanim rodzicielka zdąży nałożyć porządne porcje na każdy z czterech talerzy, minie trochę czasu. Przynajmniej będzie miała parę minut więcej na rozmyślenia.
A miała nad czym się zastanawiać. Nad szkołą, życiem, nauką, przyjaciółmi, pysznymi kremowymi piwami i… nie, o nim nie miała zamiaru myśleć. Nie tym razem. Lily zdawała sobie sprawę, że przez te wakacje zbyt wiele razy jej głowę zaprzątał nie kto inny jak on – James Potter. Chłopak, który niegdyś był jej zmorą i koszmarem, a teraz… teraz sama już nie wiedziała. Okularnik się zmienił. Tego była pewna w stu procentach. Ale nie chciała przyjąć do świadomości, że przestał dla niej być „Potterem”, tylko po prostu „Jamesem”. Było to coś nowego i, jak miała nadzieję, dobrego.
- Kochanie!
- Idę, idę! – dziewczyna westchnęła ostentacyjnie, zsuwając się z parapetu. Listy schowała w pudełku, którego wieko ozdobione było kokardką. Niegdyś dostała w nim prezent od jej przyjaciółki, Dorcas Meadowes. Pudełeczko wydawało jej się tak ładne, że postanowiła je zachować. Na początku tych wakacji odnalazła w nim wreszcie jakiś użytek. Nie był najlepszą skrytką, gdyż na pewno rzucała się w oczy jego barwna kolorystyka, ale przecież Evans nie chowała w nim nic wartościowego – a przynajmniej tak sądziła.
Zielonooka zbiegła prędko na parter i po paru krokach znalazła się w obszernej kuchni, połączonej również z jadalnią. Obok tego pomieszczenia znajdowały się drzwi do salonu, z którego natomiast było wyjście do ogródka. Nie raz jadali tam obiady, lecz dzisiejszy dzień wydawał się zbyt upalny, by móc na dworze cokolwiek zjeść. W domu było przynajmniej chłodno; wiatrak idealnie odgrywał swoją rolę.
- Mmmm, cóż za cudne zapachy – mruknęła rozmarzona Lily, siadając obok swojej siostry Petunii. Czarnowłosa dziewczyna z obrzydzeniem odsunęła się od dziwoląga, jak miała w zwyczaju nazywać rudowłosą.
- Petunio, daj spokój. – Skarcił ją ojciec, zauważając ruch córki. Nie umknął jego uwadze również smutek, który na krótki moment zagościł w oczach Lily.
Anne zerknęła zaniepokojona na rodzinę, obawiając się kłótni. Znała wojowniczy charakter starszej córki i to zazwyczaj przez nią atmosfera podczas wspólnych posiłków psuła się. Niektóre kłótnie były naprawdę przykre i jej, jako matce, bardzo nie podobał się ten konflikt, który istniał odkąd Lily skończyła jedenaście lat i dostała się do Hogwartu. Nie rozumiała zachowania Petunii. Gdy próbowała ją o to zapytać lub po prostu porozmawiać, ta zbywała ją krótkimi zdaniami. Od momentu kiedy do ich domu wkroczył czarodziej, oznajmiając im, że Lily jest czarownicą, wszystko się zmieniło. Petunia stała się oschła i zimna, przez co raniła swoich najbliższych. Pamiętała jak dziś ten dzień, kiedy znalazła rudowłosą zaszytą w najciemniejszym kącie pralni, płaczącą, bezsilną…
„ – Boże, Lily, coś się stało? – matka od razu rzuciła brudne ubrania na podłogę i podbiegła do swojej córeczki. Objęła ją ramionami i głaszcząc ją po włosach, próbowała ją uspokoić.
- P-powiedz m-m-mi ma-amo, d-dlaczego P-p-etunia mnie… m-mnie nie lubi? – zaszlochała żałośnie, wtulając się w rodzicielkę.
- Cóż za nonsens, Petunia cię kocha!
- To dlaczego zniszczyła mój rosnący kwiatuszek, który kiedyś niechcący wyczarowałam? – spytała z wyraźnym bólem w głosie.
- P… Petunia ci go zniszczyła? – odpowiedziała niedowierzająco. Przecież Lily tak bardzo się cieszyła, że wyczarowała taki ładny kwiatek! Naprawdę był piękny i należał do jednych z pierwszych oznak jej niezwykłości. Lily go pokochała i dbała o niego jak o nic innego! Podlewała, rozmawiała z nim… Jak Petunia mogła zrobić coś tak okrutnego jej siostrze? Jakby naprawdę… przestała ją kochać…”
- … co ty na to, mamo?
- Hmm? – Anne wyrwała się z zadumy, skierowując nieprzytomne spojrzenie na starszą córkę.
- Pytałam, czy Vernon mógłby przyjść na obiad za tydzień, w piątek.
- Och, oczywiście, wreszcie go poznamy! – ucieszyła się matka, widząc, że napięcie zmalało.
- Super, dzięki – Petunia uśmiechnęła się, biorąc do buzi kolejnego kęsa.
- Spakowałaś się już, Lily? – spytał John, dolewając sobie do kieliszka więcej wina.
- Tak, już dawno – odparła cicho, próbując brzmieć obojętnie.
- Wszystko już kupione?
- Tato, jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się niczego zapomnieć, więc sądzę, że i tym razem tak się nie stało.
- Pytam tak na wszelki wypadek. Wiesz ile te sowy kosztują? Majątek po prostu, majątek…
- Jak zawsze wybierasz te najszybsze, to się nie dziw, że kosztują – zaśmiała się, rozluźniając się nieco.
Resztę wieczoru postanowiła spędzić z rodzicami. Petunia, jak tylko zobaczyła w salonie Lily, ulotniła się do swojego pokoju. Zabolało, ale już nie tak bardzo, jak kiedyś. Teraz był to lekki ból, ledwo zauważalny. Evans obawiała się, że się do tego przyzwyczai. Ale niestety to już nastąpiło. Lily Evans przyzwyczaiła się do nienawiści jej siostry.
- No dobra, muszę się z tym szybko uporać – mruknęła, widząc późną godzinę. Wzięła łyk gorącej herbaty, którą przyrządził mu tata. W momencie w którym gorący napój dotknął jej podniebienia, dziewczyna zrobiła wielkie oczy, po czym wypluła szybko zawartość jamy ustnej do kubka.
- O Bose, ale piece! – jęknęła sepleniąc, jednocześnie łapiąc się za bolący język.- Cholelny tata i jego goloca helbata!
Lilka i Eva z magicznej fotografii stojącej na biurku, śmiały się z niej do woli. Jedynie „zdjęciowa” Dorcas nie była tym zachwycona. Chociaż ta prawdziwa również.
Po paru minutach ciągłego przeklinania taty i herbaty, której swoją drogą już więcej nie tknęła, wzięła do ręki pierwszy list. Rozerwała kopertę i wyjęła z niej pergamin. Na początku był jakiś tandetny wierszyk, a następnie gorące wywody, jaka to Dorcas jest cudna, idealna, kobiecym wzorem do naśladowania i bla, bla, bla. Meadowes kochała dostawać listy, ale nie takie… sztuczne. Nie spróbowała nawet doczytać treści do końca, tylko od razu wyrzuciła list do kosza.
Przez następne pół godziny zachwycała się i bulwersowała, w zależności od listu, który w danej chwili czytała. Niektóre lądowały w wypchanym koszu, a inne były delikatnie odkładane na bok, by móc potem zostać schowane w niewielkiej skrzyni, pełnej podobnych listów od anonimowych autorów. Wreszcie, ku uciesze Dorcas, został jej już tylko jeden list. Ten wyglądał wyjątkowo: kopertę miał starannie zaklejoną, oprawioną w kokardkę i obrysowaną różnymi symbolami. Zafascynowana dziewczyna delikatnie przecięła nożyczkami kopertę, by za bardzo jej nie zniszczyć. W świetnym nastroju wyjęła kartkę, która pięknie pachniała jej ulubionymi kwiatami: Begoniami elatior.. Chwilę wdychała cudowny zapach, lecz zaraz oprzytomniała i zaczęła czytać następujący tekst:
- Albo nazwiska – dodała cicho, uśmiechając się cierpko. – Ktokolwiek napisał ten durny list, zapłaci za to! Poproszę Huncwotów, żeby zrobili mu taki kawał, że popamięta mnie… oj, popamięta…
Siedząca na parapecie dziewczyna trzymała w ręku stosik listów. Każdy był otwarty i zaadresowany do tej samej osoby – Lily Evans.
- Kochanie, kolacja! – usłyszała głos swej matki, wołający ją z kuchni.
- Idę, mamo! – odparła równie głośno, nie spiesząc się jednak. Wiedziała, że zanim rodzicielka zdąży nałożyć porządne porcje na każdy z czterech talerzy, minie trochę czasu. Przynajmniej będzie miała parę minut więcej na rozmyślenia.
A miała nad czym się zastanawiać. Nad szkołą, życiem, nauką, przyjaciółmi, pysznymi kremowymi piwami i… nie, o nim nie miała zamiaru myśleć. Nie tym razem. Lily zdawała sobie sprawę, że przez te wakacje zbyt wiele razy jej głowę zaprzątał nie kto inny jak on – James Potter. Chłopak, który niegdyś był jej zmorą i koszmarem, a teraz… teraz sama już nie wiedziała. Okularnik się zmienił. Tego była pewna w stu procentach. Ale nie chciała przyjąć do świadomości, że przestał dla niej być „Potterem”, tylko po prostu „Jamesem”. Było to coś nowego i, jak miała nadzieję, dobrego.
- Kochanie!
- Idę, idę! – dziewczyna westchnęła ostentacyjnie, zsuwając się z parapetu. Listy schowała w pudełku, którego wieko ozdobione było kokardką. Niegdyś dostała w nim prezent od jej przyjaciółki, Dorcas Meadowes. Pudełeczko wydawało jej się tak ładne, że postanowiła je zachować. Na początku tych wakacji odnalazła w nim wreszcie jakiś użytek. Nie był najlepszą skrytką, gdyż na pewno rzucała się w oczy jego barwna kolorystyka, ale przecież Evans nie chowała w nim nic wartościowego – a przynajmniej tak sądziła.
Zielonooka zbiegła prędko na parter i po paru krokach znalazła się w obszernej kuchni, połączonej również z jadalnią. Obok tego pomieszczenia znajdowały się drzwi do salonu, z którego natomiast było wyjście do ogródka. Nie raz jadali tam obiady, lecz dzisiejszy dzień wydawał się zbyt upalny, by móc na dworze cokolwiek zjeść. W domu było przynajmniej chłodno; wiatrak idealnie odgrywał swoją rolę.
- Mmmm, cóż za cudne zapachy – mruknęła rozmarzona Lily, siadając obok swojej siostry Petunii. Czarnowłosa dziewczyna z obrzydzeniem odsunęła się od dziwoląga, jak miała w zwyczaju nazywać rudowłosą.
- Petunio, daj spokój. – Skarcił ją ojciec, zauważając ruch córki. Nie umknął jego uwadze również smutek, który na krótki moment zagościł w oczach Lily.
Anne zerknęła zaniepokojona na rodzinę, obawiając się kłótni. Znała wojowniczy charakter starszej córki i to zazwyczaj przez nią atmosfera podczas wspólnych posiłków psuła się. Niektóre kłótnie były naprawdę przykre i jej, jako matce, bardzo nie podobał się ten konflikt, który istniał odkąd Lily skończyła jedenaście lat i dostała się do Hogwartu. Nie rozumiała zachowania Petunii. Gdy próbowała ją o to zapytać lub po prostu porozmawiać, ta zbywała ją krótkimi zdaniami. Od momentu kiedy do ich domu wkroczył czarodziej, oznajmiając im, że Lily jest czarownicą, wszystko się zmieniło. Petunia stała się oschła i zimna, przez co raniła swoich najbliższych. Pamiętała jak dziś ten dzień, kiedy znalazła rudowłosą zaszytą w najciemniejszym kącie pralni, płaczącą, bezsilną…
„ – Boże, Lily, coś się stało? – matka od razu rzuciła brudne ubrania na podłogę i podbiegła do swojej córeczki. Objęła ją ramionami i głaszcząc ją po włosach, próbowała ją uspokoić.
- P-powiedz m-m-mi ma-amo, d-dlaczego P-p-etunia mnie… m-mnie nie lubi? – zaszlochała żałośnie, wtulając się w rodzicielkę.
- Cóż za nonsens, Petunia cię kocha!
- To dlaczego zniszczyła mój rosnący kwiatuszek, który kiedyś niechcący wyczarowałam? – spytała z wyraźnym bólem w głosie.
- P… Petunia ci go zniszczyła? – odpowiedziała niedowierzająco. Przecież Lily tak bardzo się cieszyła, że wyczarowała taki ładny kwiatek! Naprawdę był piękny i należał do jednych z pierwszych oznak jej niezwykłości. Lily go pokochała i dbała o niego jak o nic innego! Podlewała, rozmawiała z nim… Jak Petunia mogła zrobić coś tak okrutnego jej siostrze? Jakby naprawdę… przestała ją kochać…”
- … co ty na to, mamo?
- Hmm? – Anne wyrwała się z zadumy, skierowując nieprzytomne spojrzenie na starszą córkę.
- Pytałam, czy Vernon mógłby przyjść na obiad za tydzień, w piątek.
- Och, oczywiście, wreszcie go poznamy! – ucieszyła się matka, widząc, że napięcie zmalało.
- Super, dzięki – Petunia uśmiechnęła się, biorąc do buzi kolejnego kęsa.
- Spakowałaś się już, Lily? – spytał John, dolewając sobie do kieliszka więcej wina.
- Tak, już dawno – odparła cicho, próbując brzmieć obojętnie.
- Wszystko już kupione?
- Tato, jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się niczego zapomnieć, więc sądzę, że i tym razem tak się nie stało.
- Pytam tak na wszelki wypadek. Wiesz ile te sowy kosztują? Majątek po prostu, majątek…
- Jak zawsze wybierasz te najszybsze, to się nie dziw, że kosztują – zaśmiała się, rozluźniając się nieco.
Resztę wieczoru postanowiła spędzić z rodzicami. Petunia, jak tylko zobaczyła w salonie Lily, ulotniła się do swojego pokoju. Zabolało, ale już nie tak bardzo, jak kiedyś. Teraz był to lekki ból, ledwo zauważalny. Evans obawiała się, że się do tego przyzwyczai. Ale niestety to już nastąpiło. Lily Evans przyzwyczaiła się do nienawiści jej siostry.
***
„Kto by pomyślał, że
zdążę się spakować w ciągu jednego wieczora!” pomyślała, zamykając kufer na
wszystkie spusty. Miała tam już wszystko spakowane. Książki, ubrania,
kosmetyki, rolki pergaminów, kociołek, ściągawkę z wymienionymi kryjówkami
zapasów Ognistej Whisky i piwa kremowego… tak, wszystko spakowała. „ Możesz być
z siebie dumna, Meadowes, ustanowiłaś nowy rekord!” zaśmiała się w duchu,
zasiadając przed biurkiem. Leżało na nim z tuzin różnych listów, od różnych
kolesi. Co roku, w każde wakacje, dostawała „anonimowe” listy od cichych
wielbicieli. Kiedyś było to nawet zastanawiające, lecz teraz Dorcas znała już
powody, dlaczego wysyłali jej te listy w wakacje, a nie po prostu zagadali w
szkole. Po pierwsze, bo myśleli, że to romantyczne. Po drugie, bo mieli
nadzieję, że dzięki temu Dorcas nie dowie się, kto wysłał ten list. W Hogwarcie
odkrycie nadawcy listu jest zaskakująco proste: wystarczy jedno porządne
zaklęcie i już masz go na widelcu. Poza szkołą to trudniejsza sprawa: nie
możesz używać czarów, nawet takiego małego. „Mugole są wszędzie!”, jak to
powiedział jakiś stary Minister Magii. Opowiadała mu o nim mama, ale Dorcas
niewiele z tego zapamiętała; podobno był świetny, sprawiedliwy i w ogóle super,
ale niestety zmarł. Na jakiejś wycieczce w Polskie góry olbrzymy go zabiły. Nie
rozumiały co do nich mówił po angielsku, więc uznały go za przekąskę.- No dobra, muszę się z tym szybko uporać – mruknęła, widząc późną godzinę. Wzięła łyk gorącej herbaty, którą przyrządził mu tata. W momencie w którym gorący napój dotknął jej podniebienia, dziewczyna zrobiła wielkie oczy, po czym wypluła szybko zawartość jamy ustnej do kubka.
- O Bose, ale piece! – jęknęła sepleniąc, jednocześnie łapiąc się za bolący język.- Cholelny tata i jego goloca helbata!
Lilka i Eva z magicznej fotografii stojącej na biurku, śmiały się z niej do woli. Jedynie „zdjęciowa” Dorcas nie była tym zachwycona. Chociaż ta prawdziwa również.
Po paru minutach ciągłego przeklinania taty i herbaty, której swoją drogą już więcej nie tknęła, wzięła do ręki pierwszy list. Rozerwała kopertę i wyjęła z niej pergamin. Na początku był jakiś tandetny wierszyk, a następnie gorące wywody, jaka to Dorcas jest cudna, idealna, kobiecym wzorem do naśladowania i bla, bla, bla. Meadowes kochała dostawać listy, ale nie takie… sztuczne. Nie spróbowała nawet doczytać treści do końca, tylko od razu wyrzuciła list do kosza.
Przez następne pół godziny zachwycała się i bulwersowała, w zależności od listu, który w danej chwili czytała. Niektóre lądowały w wypchanym koszu, a inne były delikatnie odkładane na bok, by móc potem zostać schowane w niewielkiej skrzyni, pełnej podobnych listów od anonimowych autorów. Wreszcie, ku uciesze Dorcas, został jej już tylko jeden list. Ten wyglądał wyjątkowo: kopertę miał starannie zaklejoną, oprawioną w kokardkę i obrysowaną różnymi symbolami. Zafascynowana dziewczyna delikatnie przecięła nożyczkami kopertę, by za bardzo jej nie zniszczyć. W świetnym nastroju wyjęła kartkę, która pięknie pachniała jej ulubionymi kwiatami: Begoniami elatior.. Chwilę wdychała cudowny zapach, lecz zaraz oprzytomniała i zaczęła czytać następujący tekst:
Kochana koleżanko,
brak mi serca twego.
Bo masz serce kochane,
szmatami wypchane,
różdżką podarte,
i Trolla warte.
Jesteś zgrabna i wiotka,
do mojej starej miotły podobna.
Piszę do Ciebie wierszem,
boś ty chamicą kategorii pierwszej.
Ty zołzo zacofana,
po Ognistej Whisky otępiała,
pozbawiona moralności,
na twój widok dostaję mdłości.
Widziałem Cię tydzień temu u Ślizgona,
spędziłaś noc u tego gnoma.
Moje serce od Ciebie umyka,
jak stara klapa od śmietnika.
Przyjdź do mnie wieczorem,
mieszkam pod lochami
i handluje takimi jak ty
FRAJERKAMI!!
Twój, S.
Dorcas wpatrywała się
tępo w litery na końcu wierszyka. „Twój, S.” przeczytała w myślach,
zastanawiając się kto to może być. A raczej jak głupi musi być, żeby podawać
inicjał swojego imienia.- Albo nazwiska – dodała cicho, uśmiechając się cierpko. – Ktokolwiek napisał ten durny list, zapłaci za to! Poproszę Huncwotów, żeby zrobili mu taki kawał, że popamięta mnie… oj, popamięta…
Subskrybuj:
Posty (Atom)